You are currently viewing Dlaczego nie teleportacja

Dlaczego nie teleportacja

 

Ilekroć jestem w Afryce, zawsze obiecuję i sobie i najbliższym, że to po raz ostatni. Długa uciążliwa podróż z wiekiem coraz bardziej daje mi się we znaki. Dwadzieścia lat temu potrafiłam ją potraktować jako osobną przygodę, podczas ostatniej, którą jeszcze czuję w najdelikatniejszych częściach mojego ciała, chciałam się teleportować i żałuję, że nikt jeszcze tego nie wprowadził w życie.

Ktoś wie, kiedy po raz pierwszy w powieści fantastycznej pojawił się pomysł na teleportację? Wiem tylko, że dawno, i teraz się zastanawiam, czy nikt tego nie potrafi zrobić ze względów technicznych, medycznych, fizjologicznych, czy też z powodów psychologicznych, bo może powodem tego, że nie potrafimy teleportować, nie jest indolencja naukowców i wynalazców, a zwykła obawa, żeby podróżnikowi w trakcie gwałtownej zmiany miejsca, mózg się nie rozleciał.  Ja moich szarych komórek nawet bez teleportacji długo nie mogłam pozbierać. I jak przed podróżą cierpiałam na bezsenność, tak teraz śpię po dwanaście godzin na dobę. Długa podróż ma znaczenie. Może tutaj chodzi o zerwanie pępowiny? O oderwanie się od rutyny i monotonii, w moim przekonaniu najgorszych wysysaczy energii, wampirów pijących powoli i skutecznie zabijających delikwenta, który stracił czujność i wisi na linie przypięty do jednakowości dni, godzin, do przyzwyczajeń.

Mam ochotę krzyknąć: Ludzie przemieszczajcie się.

W dowolny sposób, ale im dalej i dłużej, tym lepiej. Pępowina jest niezmiernie elastyczna i nie zawsze można przewidzieć, w którym miejscu strzeli. A wybadanie jej rozciągliwości powinno należeć do obowiązkowej higieny jednostki ludzkiej, podobnie jak mycie zębów czy codzienny morderczy marsz, który nie wiem dlaczego, często nazywa się spacerem. Przemieszczanie się w odległe zakątki świata zmienia perspektywę i gradację własnych problemów.

We Francistown wybrałam się na spacer korytem rzeki, która płynęła tylko w połowie. Taka połowiczna rzeka. Nazywa się Tati i w tej chwili prawdopodobnie już płynie w całości. Umówiłam się z dziewczyną, która zmieniała mi pościel, że będzie mi towarzyszyła na spacerze. Czemu nie poszłam sama? Po pierwsze dziewczę samo mi to zaproponowało, po drugie wcześniej już szukałam przejścia nad rzekę, ale tam gdzie się go spodziewałam był tylko wielki mur. Rzekę widać było tylko z ogródka zamykanego na kłódkę, w którym wieszałam portki po praniu i który miał przerwane ogrodzenie. Umówiłyśmy się za godzinę, minęły trzy. Ale to Afryka. Nasz gospodarz z urodzenia Botswańczyk, z pochodzenia i z dziada Anglik, mówi, że oni, (czytaj: wszyscy czarnoskórzy mieszkańcy Afryki) mają to w genach. Może trochę afrykańskich genów i mnie by się przydało, jako że nie mam odwagi zdjąć zegarka, ani zostawić telefonu, ba, musiałabym się nauczyć chodzić krokiem powolnym i dostojnym. Ale do rzeczy.

Dziewczyna nazywa się Banyana. Znajduję ją o dwunastej przy desce do prasowania. Idziemy. Pomagam powiesić pranie, swoje już zdjęłam suche. Mimo, że ma się na deszcz i jest pochmurno, to ubrania szybko schną. Banyana wskazuje ręką zarośla. Jest tam wydeptana  wąska ścieżka. Ruszam nią i po trzech metrach zahaczam nogą o niewidoczny zardzewiały drut. Kolana i dłonie skrwawione. Piecze. Banyana wpada w panikę. Nie boli, chociaż przy moim poczuciu bólu często nie czuję tego co powinnam. Może należy to zdezynfekować. Moja flora bakteryjna nie zna obcych mikrobów, wypadało by ją wspomóc.  Ale to potem. Teraz jest Tati River, malownicza jak w bajce. W dali czarno białe kaczki. Coś w zaroślach na drugim brzegu nawołuje. Robię zdjęcia. Banyana zabiera mi komórkę i pstryka fotki. Potem się zmieniamy. Pstrykam nam selfie, na którym Murzynka wygląda zdecydowanie młodziej ode mnie, może dlatego, że jest młodsza. Czasem myślę, że wszyscy są młodsi. Również ma ładniejszy kolor skóry, w rzeczywistości całkiem czarny, chociaż na zdjęciu wychodzi jasno brązowy. Dzwoni jej komórka. Odbiera.

Idę korytem Tati, trochę się wtapiam w błoto. Banyana rozmawia przez telefon. Mam ochotę pobiec do przodu przed siebie, pomiędzy łatami wody i piasku. A co tam, ruszam kłusem, ale nie bardzo wiem czy mam dziewczynę zostawić, czy wołać. W końcu Banyana rusza za mną leniwym krokiem i pokazuje, że musi już iść. Wracam truchtem. Trochę przy tym podskakuję. Zbyt wiele siedzenia w samolotach i na lotniskach. Ciało domaga się ruchu. Teraz śpiewa z radości. Szkoda, że muszę wracać, ale dziewczyna tutaj pracuje, nie mogę jej wykorzystywać. Sama nie chcę zostać, gdyż obawiam się, że ktoś mi zamknie ogródek na kłódkę. Musiałabym przejść przez płot. Jest  wysoki, chyba nawet ma kolczasty drut na szczycie. Nie, po prostu nie wypada, nie w tym wieku. Takie myślenie mnie wkurza, bo z powodu wieku często muszę się mitygować. Z drugiej strony, jak znam życie i Afrykanów, ktoś ten ogródek zamknie na sto procent,  chyba że wezmę kłódkę ze sobą.  Niezły pomysł.

W drodze powrotnej to  Banyana zahacza o drut. Ale idzie pod górkę, zatem przy upadku jedynie opiera się na rękach. Ja poleciałam gorzej bo w dół, twarzą po stromiźnie. Pluję na kolano, ścieram błoto. I tak mam szczęście. Kiedy przechodzimy przez dziurę w siatce, mijamy sznury z suszącą się bielizną i zbliżamy się do furtki, Banyana mówi.

– Mam do ciebie prośbę. Czy mogłabyś mi dać jakieś pieniądze dla mojego dziecka?

Manipulacja jest niezgrabna, ale w tym samym momencie mam przed oczyma obraz biedy, jaką spotyka się tutaj na każdym kroku. Zaczynam się zastanawiać ile dziewczyna zarabia.  Nie pytam z dwóch przyczyn, że pewnie i tak bym jej nie uwierzyła, druga to – nie jestem pewna czy wypada. Banyana nie wygląda na matkę, jest bardzo młoda,  poza tym dobrze ubrana, zadbana, jedynie wyraz twarzy nadmiernie poważny, a wesołość jakby udawana.

– Jakie masz to dziecko?

– Dziewczynka. Chodzi do szkoły.

Kiwam głową. Potem Banyana mówi:

– Zawołam cię o drugiej to pobiegamy. Teraz nie mogę. – Wykonuje ruchy naśladujące prasowanie.

Czyżby poważnie potraktowała moje próby joggingu w samo południe? Jest gorąco jak cholera. Wracam do pokoju i przeglądam czytnik. Wyłączam klimatyzację, nie lubię jak mi dmucha. Myślę o dzieciach. Widziałam ich stosunkowo mało, raptem kilkoro. Może są w szkole?

Ten post ma 3 komentarzy

  1. Magda

    Muszę poszukać swojej żyłki włóczęgi. Gdzieś mi się zapodziała. Za dużo siedzę w domu i daję sobie wysysać energię

  2. Lusi

    Ja się dziwie że spać nie mogę.Teraz już wiem dlaczego.Nie ma co czekać na teleportacje tylko trzeba podróżować bo świat na nas nie zaczeka.Super Bożenko Twoje źródło młodości naprawde mi się podoba ?

    1. admin

      Wydaje mi się, Lucynko, że sami się przywiązujemy tą niewidzialną nicią do rutyny, a z wiekiem staje się ona coraz grubsza i mocniejsza. Trzeba wiele wysiłku by się oderwać od codzienności.

Skomentuj Magda Anuluj pisanie odpowiedzi