You are currently viewing Reisefieber

Reisefieber

– A szczepienia? Ty weź się zorientuj, bo może już za późno. – Siedzi na brzegu łóżka i przygląda mi się z ironicznym uśmieszkiem. Ogon drży niecierpliwie.

Widzę jego minę i kurczę się pod przykryciem. Było miło, ale się zbyło. Zawsze się wtyka. Żeby chociaż rozwijało się w miarę podróżowania. Zerkam na głupio uśmiechniętą gębę i błyszczące oczy. Jedna żywa emocja. Reisefieber.

– Uspokój się. – Staram się emanować buddyjskim opanowaniem i cząstkę tego spokoju przekazać czortowi. – Dzisiaj zadzwonię do sanepidu. Popytam co i kiedy, pewnie tylko żółta febra – werbalizuję bezgłośnie, nie odrywając głowy od poduszki. Ostatnio szczepiłam się tak dawno, że aż nie pamiętam. Pojęcia nie mam, gdzie jest moja żółta książeczka. Zaczynam się wiercić, poduszka robi się twarda.

– I tuja. – Jad gorączki przedostaje się prosto do mózgu.

– Tak, pamiętam, żeby nie sponiewierało po szczepieniu. A teraz daj pospać i odczep się. To jeszcze cały miesiąc. – Patrzę na podświetlany zegarek, jest piąta trzydzieści siedem. Jeszcze ciemno. Poprawiam zatyczki w uszach, niestety nie na wszystko działają.

– Powinnaś się już grzecznie pakować. – Słyszę w głowie.

– I trzy razy przepakowywać. Tym razem mam zamiar zrobić to raz. Temat przerobiliśmy. Spadaj z łaski swojej. Mam być brutalna? – Przykrywam głowę poduszką i poprawiam kołdrę, częścią umysłu zastanawiając się, co wziąć do spania. Coś, co waży niewiele, może nasen? Zerkam na czorta, ale on nie ma poczucia humoru. No dobrze, na pewno nie bawełna. Jest ciężka i będzie wilgotna, a tam zapowiadają czterdzieści stopni.

– Z hakiem. W Pretorii podobno pada.

– Ale ja będę siedem godzin jazdy na zachód. I bardziej na północ. Niemal delta Okawango. – Nagle robi mi się przyjemnie. Tamten rejon kojarzy mi się z bagnami, stojącą wodą i hipopotamami, które wydeptują tunele w trzcinie. Czortowskie kuszenie odnosi skutek, ale jeszcze się bronię. Bohatersko odsuwam wizję i próbuję przywołać fabułę powieści, która leży i kwiczy gdzieś w zakamarkach laptopa.

– Siedemset pięćdziesiąt kilometrów. Półtorej godziny samolotem. Lądem to może i tysiąc. A potem jeszcze sześć godzin jazdy po wertepach. Może być różnie. – Ma rację.

Bo nie mam pojęcia, jak tam pada. Na ile owo padanie jest mokre. Czy takie, jakby ktoś otworzył zawory lub tylko chmura rozpękła się na milion kawałków, a może zaledwie siąpi, ewentualnie popaduje co godzinkę i daje odetchnąć od upału. Jeszcze może przenikać jak mokra sauna przez skórę, skręcać włosy i zarastać pleśnią. A nie, stęchlizna to w dżungli. Ale tam, gdzie się wybieram, są jeziora, jest delta, busz i pustynia. Płyną rzeki i…

–…są powodzie.

Widzę siebie na łodzi, słyszę bzyczenie komarów. Malarone czy ledum, co lepsze?

– Zawsze widziałaś Afrykę suchą jak pieprz. Pora deszczowa to coś nowego. – Reisefieber bezczelnie siedzi na krawędzi łóżka i nadyma się jak balon wypełniony rozgrzanym powietrzem. Poleciałabym balonem, zatapiam się w marzeniach. Kolorowa wizja Kalahari w dole, ja pod obłokami.

– Polecisz lokalnymi liniami – wtrąca rozpalony gorączką stwór cichutkim głosem, a ja podrywam się na prześcieradle, ponieważ wizję balona zastępuje dobrze znany flashback wcale nie z filmu. Reisefieber też go widzi, bo dodaje z sadystycznym zadowoleniem – To już nieLufthansa. Pamiętasz ten kurnik?

– Nie przesadzaj, ani jednej kury w samolocie nie widziałam. – Naciągam kołdrę na głowę, poprawiam poduszkę. Nadzieja na sen oddala się wraz z samolotem. – To nie autobus w Peru, tylko cywilizowany lot z Victoria Falls do Bulawayo. Normalni ludzie. Tacy jak my. No prawie. – Przypomniała mi się pasażerka w obcisłych dżinsach, która usiłowała wcisnąć tyłek w fotel klasy turystycznej, dopiero po pół godzinie obsłudze udało się wymontować jeden podłokietnik. Ale dzięki niej przynajmniej pamiętam z lotu coś więcej niż duszący zapach spoconych ciał, z których połowa jadła na obiad fasolę.

– Pamiętaj, głupku, że postój spowodowaliśmy sami– ripostuję i daję się wciągnąć w dyskusję. – Chodziło o bagaż rejestrowany szczególnej troski.

– Niby tak, ale to obsługa lotu nie mogła się go doszukać, a w końcu i tak za wami nie dotarł. – Triumfuje i nawet nie stara się ukryć szerokiego uśmiechu.

– W porządku, najważniejsze rzeczy wezmę do podręcznego. – Wstaję, poprawiam narzutę i ruszam do łazienki niewyspana, ale całkowicie obudzona. Dyskusja zanosi się na uciążliwą.

– Najlepiej weź wszystko do podręcznego. Zadzwoń i sprawdź, jaka jest waga i czy na każdym lotnisku taka sama. Pamiętasz, że w Victoria Falls dopuszczali tylko sześć kilogramów.

– Lufthansa ma dziesięć. – Zaczynam się zastanawiać czy go nie zabić, (forma męska czy nijaka, ma postać nieopierzonego czorta), a potem sama sobie zadaję pytanie, czy faktycznie zmieszczę się w bagażu podręcznym. Tym bardziej, że mam zamiar wziąć komputer.

– A że nie było klimatyzacji to pamiętasz? Jak roztapialiście się w samolocie zamknięci przez trzy kwadranse i czekali nie wiadomo na co? Pamiętasz, jak klęczałaś na brudnej podłodze, bo cię rwało w łydkach, a kręgosłup pojękiwał?

– W trakcie lotu klimatyzacja już była włączona, nie wydziwiaj. Poza tym mylą ci się samoloty. Klęczałam dopiero w Lufthansie do Frankfurtu, po czternastu godzinach miałam prawo. – Odpieram atak, ale zapisuję w głowie: Diohespan, Lioton, a może pończochy uciskowe? Mam ochotę zanotować to na papierze, z podkreślaniami i w kolorach, ale nie mogę zrobić tego jawnie. Jeszcze nie. Muszę skończyć powieść przed świętami. I dlatego wszelkie uzewnętrznione poczynania, które są pożywką dla tego potwora, uznaję za niewskazane. Doskonale wiem, że na widok karteczki zacznie się nakręcać jeszcze bardziej, a wtedy już z pewnością niczego nie napiszę prócz listy podróżnej. Muszę spakować się sposobem i niejako przy okazji, udając, że tego wcale nie robię.

Czasami wydaje mi się, że już je trochę wychowałam, nauczyłam cierpliwości. Ale nie. Stoi w drzwiach do łazienki i jątrzy. Schodzę do kuchni, robię kawę. Dzień jak co dzień, rutyna. Tego się trzymać. Siadam przy wyspie, skubię kawałek wczorajszego piernika. Pachnie dzieciństwem. Mamą. Kawa jest gorąca i cuchnie kotem sąsiadów. Dodaję do niej miodu. Jednak po trzech łykach odsuwam filiżankę.

KOMPUTER, DŁUGOPISY I ZESZYT. JEDEN. – Podkreślam wyraz „jeden” grubą kreską. – NIEZBYT DUŻY, ALE W TWARDEJ OPRAWIE, ŻEBY MOŻNA PISAĆ NA KOLANIE. – Zdziwiona patrzę na kartkę i cienkopis w dłoni. – DYKTAFON I ZAPAS BATERII. – Dopisuję drukowanymi literami. – ŁADOWARKI DO TELEFONÓW, DO KOMPUTERA, AKUMULATORÓW, POWERBANK NA WSZELKI WYPADEK. – Zerkam przez ramię.

Reisefieber z zadowoleniem czochra się po rożkach, ale palcem wskazującym drugiej ręki stuka w kartkę.

– Z ubrań tylko komplet do samolotu i jeden do buszu, pamiętaj, że i tak będziesz ciągle chodzić w tym samym. Poza tym chusteczki nawilżane…

– Zamknij się – warczę, świadoma porażki. – Najpierw powieść, potem święta, na końcu pakowanie.

– Dopisz jeszcze krem z filtrem i apteczkę. To trzeba przemyśleć. I pamiętaj – cel. Jeśli nie ukierunkujesz celu, nie uściślisz go, a jedynie pragniesz, żeby coś podniosło ci ciśnienie… – Dramatycznie zawiesza głos. – …to może wydarzyć się wiele rzeczy, które równie skutecznie to zrobią.

– Że co?! – Otwieram usta i tak mi zostaje.

Idiota! Jak Bozię kocham, idiota. Jak jest idiota rodzaju nijakiego? Idiota, idiotka, idiociątko?

Patrzę na nie i pukam się w czoło. Reisefieber się uśmiecha, jakby to nie o nie chodziło. Przecież gorączka to rodzaj żeński.

– I weź, poczytaj może coś o lokalizacji i o ludziach. Sprawdź, co tam się w tej chwili dzieje.

– Won! – ryczę.

Wstaję. Gniotę kartkę i wrzucam do kominka. Płonie jasnym czystym ogniem. Sterczę tak przez chwilę, wgapiam się w żółte jęzory. Napawam ulatującym w komin atawizmem. Za miesiąc usiądę przy ognisku i będę wąchać zalatujący rafinerią swąd afrykańskiego drzewa mopane. A może to było inne drzewo? Za miesiąc? Research!

Odwracam się i potykając na schodach, pędzę szukać walizki.

Ten post ma jeden komentarz

  1. Agnieszka

    Wszystko dokładnie widzę, i te walizki i tę Reisefieber. Trochę zaskoczyła mnie jej wredota i wygląd. Może moja wygląda inaczej. Ale rodzina ta sama. Lażą za człowiekiem, podpowiadają, zasypują pytaniami, każą się nastawiać. Przede wszystkim odciągają od rzeczywistości i spraw na teraz. Zaczyna się planowanie, wyobrażanie sobie, sprawdzanie…Jedno wiem na pewno, muszę się ukierunkować cel, bo jeśli to zaniedbam, to może się wydarzyć wszystko. A w zasadzie…to może ja kupię jakiś bilet i na to wszystko się nastawię?
    Edit. Bilet kupiony!

Skomentuj Agnieszka Anuluj pisanie odpowiedzi