Kaczki inauguracja

Ścieżka poddaje się. Nabrzmiała wodą, otoczona trzciną i tatarakiem, mlaszcze pod nogami. Idę swobodnie, ale nie tracę czujności, kaczki nie są głuche. Jeszcze zalega ciemność, ostatnie minuty nocy, za chwilę świt. Słyszę ciamkanie trawy pod krokami Zbyszka, który idzie za mną. Trzcina i tatarak tworzą wąski tunel i w tym miejscu jeszcze zasłaniają lustro wody. Jest przyjemnie chłodno. Idziemy tak ze dwa kilometry, w końcu zatrzymujemy się nad wodą. Perspektywa się otwiera, światło zmienia. Zawsze o świcie mam wrażenie, że temperatura na ten moment spada. Lubię wschody słońca, ale teraz nie zastanawiam się nad tym, że miast grzać, w wodzie odbija się jak zimne srebro. Czuję przyjemny dreszcz. Spokojnie, zaraz wyskoczy zza horyzontu.
Skupiam się na tafli stawu. Są.
Setki kaczek, wszystkie znane mi gatunki i jeszcze więcej, bo nie brakuje kuraków, łyski dryfują przy brzegu, pewnie czuć je mułem. Dłoń odruchowo zaciska się na dubeltówce. Zastanawiam się czy szesnastka nie byłaby lepsza, w końcu daję sobie spokój, nie ma co myśleć w chwili gdy stoję nad stawem. Do dwunastki mam zapas amunicji, kiedyś go trzeba wystrzelać. Sprawdzam kieszenie, gdyż przyzwyczajony do ich ciężaru już go nie zauważam. Są pełne, obwisają od ciężaru. Pstrykam bezpiecznikiem. Czuję się dobrze, tak cholernie dobrze jak wtedy gdy mogę się odwdzięczyć za usługę. Uśmiecham się krzywo. Będziesz miał otwarcie sezonu złamasie, myślę a myśl ta sprawia mi przyjemność. Podniosę ci adrenalinę, chuju jebany. Pan prezes, władca na prywatnym folwarku. Okej, uspokajam się. Przyjemne z pożytecznym. Nie tylko zemstą człowiek żyje. Obserwuję jak ptaki się zabawiają. Jedne lądują na wodzie z trzepotem skrzydeł inne z nie mniejszym hałasem wzbijają się w powietrze. Ruch jak na rynku w dzień targowy. Całkiem przyjemna inauguracja. Pierwszy dzień polowania na kaczki i proszę jaka prezentacja. Zbyszek staje za mną. Czuję jego dłoń na ramieniu.
– Jesteś pewien?
– Pękasz, Zbysiu? Nie musisz tego robić, sam dam radę. – Klepię się po kieszeniach na znak, że amunicji mi wystarczy. Poza tym mam jeszcze plecak.
– Wiesz, że to piknik rodzinny, żony dzieci, przemówienia. Oni rok czekali na otwarcie sezonu.
– Ten chuj Danielczak ukradł mi odyńca. Wypatroszonego. I nie zrobił tego sam, na tyle go znasz, sam aż tak by się nie wysilił, wiadomo, że miał ludzi do roboty. Jakby nie to mam zdjęcie, a na nim jak na dłoni to uszczerbienie na szabli, to sam bym się nie zorientował. Niby taki szczegół, ale to nim podpisał się jak na zeznaniu. Bezczelnie powiesił medalion na ścianie i jeszcze mnie zaprasza do domu.
– Pewnie nie wiedział, że to twój.
– Co za różnica czyj, dzik sam się nie wypatroszył. Wiadomo że był czyjś.
– W porządku, będziesz miał tę swoją inaugurację. Właściwa impreza się skończy zanim się zacznie. – Czyżby Zbyszek przekonywał sam siebie?
Zacząłem żałować, że go zabrałem. Sam bym też sobie poradził. Wystrzelać w powietrze kilka paczek amunicji każdy da radę. Podrywam broń ze złością. Ale w ostatniej chwili się uspokajam. Strzelam dwie krzyżówki. Ładnie, dubeltowo. Humor mi się poprawia.
Zbyszek zrzuca pięć, trzy spadają precyzyjnie przy brzegu, resztę przynoszą jego wyżły wajmarskie. Dobre są. Trochę mu zazdroszczę, mój wyżeł leci w kulki. Dałem się zrobić na pięć tysięcy. Będę musiał… może ktoś go weźmie, ale takiego psa nawet za darmo nikt nie zechce. Unoszę bron i walę w powietrze. Dwie kaczki mi wystarczą. Oddaję strzały po lustrze. Opróżniam kieszenie. Kaczki się ociągają.
– Spierdalać – krzyczę – Dzisiaj macie święto.
Zbyszek strzela z biodra. Psy się kręcą niezadowolone. Niczego nie rozumieją. Nagle słońce wyskakuje. Razem z nim niebo rozbrzmiewa furkotem zrywającego się ptactwa. Natura jest skuteczniejsza niż nasze strzały. W końcu chodziło o to by sobie poleciały. Ożyły kryjące się w szuwarach krzyżówki, łyski, komary, nawet wyżły uniosły łby inaczej niż z pretensją i zdziwieniem. Zbyszek strzela. Krzyżówka spada z pluskiem. Fala rozchodzi się kręgami. Szarość świtu staje się bardziej ognista, przybiera odcień złota i wyczekiwanej jesieni. Na tle błękitnego nieba jak latawiec ląduje niezrażona strzałami siwa czapla. Wreszcie zmienia się nastrój.

Ściągam kapelusz. Mam spocony kark mimo że jeszcze jest chłodno.
– Ciepło cholera, – sapie Zbyszek – w południe będzie upał. Zwijamy się?
– Właściwie… Swoje zrobiliśmy.
Zbieramy kaczki i ruszamy do łodzi. Zbyszek miał rację, słońce zaczyna przygrzewać. Niewielka łódka stoi ukryta w trzcinie. Psy wskakują pierwsze. Mojego kretyna musiałbym wnosić na rękach.
– Dobrze zrobione – mówię i siadam do wioseł. Woda na dnie łódki podmywa psie brzuchy. Jest im to obojętne. Wpatrują się w kupę pierza rzuconą na dnie i powiązaną trokami. Nie ruszają ich, ale jęzory mają wywieszone. Oczy skupione. Mój już dawno by je oskubał. Zapach szuwarów wzmaga się, wiosła burzą zastałą wodę. W nozdrza wdziera się fetor zdechłej ryby. Daleko przy brzegu dwa łabędzie odstawiają balet. Psy zwieszają głowy niżej, już niemal dotykają kaczych piór i zapadają w psi letarg.
– Nie chcesz ich sprzedać?
Patrzy na mnie jak na wariata.
– Nie, no co ty! Ale mogę ułożyć twojego. Tanio ci zrobię – patrzy na mnie podejrzliwie, boi się że się zgodzę? – za piątkę. Kalkuluję. Tyle to ja dałem za głupka, jak wtopię kolejne pięć i nadal będzie taki głupi…. Wolę nie ryzykować.
– Z niego już nic nie będzie, nadaje się najwyżej na podwórko i do zabawy. W piłkę umie grać o tak to umie. Kiedy wyjeżdżasz?
– Za tydzień. Wrócę za rok. – patrzy na mnie unosząc wiosło – znowu chcesz inaugurować?
– chyba, że ktoś mi znowu podpierdoli dzika. – tłumię śmiech, czuję się dobrze, cholera całkiem dobrze – Myślę, że jak już dojdą do tego kto im nauczył kaczki fruwać to będą ostrożniejsi, zresztą reszta jest okej to tylko Danielczak, pazerny kretyn zachowuje się, jakby koło było jego własnością.
– nie uważasz że powinni to wiedzieć od razu
– A co transparent mam powiesić? Spokojnie, już mam plan.
Dobijamy do drugiego brzegu, wyciągamy łódź i mocujemy przy pomoście. Na prowizorycznym parkingu stoi Zbyszka mercedes. Lśniący odczyszczony. Świąteczny. Zbyszek otwiera bagażnik, psy wskakują do środka, ładuję broń do futerału, Zbyszek robi to samo, wrzucamy ja obok psów i wracamy po kaczki. Kiedy wracamy psy siedzą na szarych skórzanych fotelach i kręcą tłustymi zadkami. Pod nimi mokre plamy.
– Ożesz kurwa, – macham dłonią i pokazuję bagażnik. Wyżły się ociągają. W końcu przełażą do tyłu. Zbyszek nie reaguje. Jego auto jego psy. Wychowanie bezstresowe? Może dlatego są takie dobre. Nie komentuję, rzucam ostatnie spojrzenie na lustro wody. Ani jednej kaczki. I to mi się podoba. Wjeżdżamy w las, potem na drogę główną. Dwa kilometry dalej zaczyna się wioska, ale jakby nie ta która znam. W nocy tego nie było widać. Obejścia wysprzątane, przed domami pozamiatane jak na Boże Ciało, wystrzyżone trawniki. Mężczyźni w garniturach. Dziewczynki w białych sukienkach.
– Aleśmy trafili, kacza twarz. – Hazelhoff zwalnia, jakby się wahał, czy nie wracać.
– Jedź, jednego w miesiącu możesz przejechać. – parskam dowcipem. – W Odpust tym bardziej.
Hazelhoff się śmieje, przyspiesza. Nieco zwalnia obok kościoła. Niewielki, drewniany, ze starym cmentarzem obok. Nostalgiczne i wygodne. Dawno tedy nie jechałem. Nie było powodu, zapomniałem jaki to malowniczy widok szczególnie z tym stawem. O kurde.
– zwolnij i popatrz – pokazuję Zbyszkowi malowniczy staw położony pięćdziesiąt metrów dalej. Przylega niemal do kościoła. Przypominam sobie, że staw należy do parafii. Na nim setki kaczek. Chyba te co spłoszyliśmy wylądowały tutaj. Wyglądają jak sztuczne, kolorowe błyszczące, odpustowe.
– Święte kaczki, zobacz– pokazuję niepotrzebnie palcem bo nie da się ich nie widzieć.
– Święte nie święte, ale inteligentne. Wiedzą cholery że nie można tu strzelać.
Dały się słyszeć strzały z korkowców, odpalały kapiszony, kaczki nie reagowały. Przyzwyczajone.
– Zarząd w naszym kole do pięt im nie dorasta. Widzisz, kurde, jakie sprytne? – prycha Zbyszek.
– No dobra, jedziemy – mówię – na farskim strzelać nie będziemy.
Zbyszek posłusznie odjeżdża. Patrzę w lusterku jak za tylną szybą znikają cyranki, głowienki, perkozy, jak błyskają w słońcu niebiesko zielone piórka. Psy popiskują upierdliwie, jestem niemal pewien, że momentami wydzielają ultradźwięki, bo zaczyna od tego boleć mnie głowa. Odpustowi sprzedawcy rozkładają kramy, rozpinają markizy, lizaki, handlarz w czerwonej koszuki wiesza piszczałki na obrzeżach markizy, balony, czarne diabły, z wyskakującym jęzorem. Dwie nawet młode i ładne handlarki wysypują do metalowych pudeł odpustowe makrony, czarną lukrecję, a może są to kopalnioki. Na widok orzechów w czekoladzie, burczy mi w brzuchu. Mam pełne usta śliny. Czuje głód. Znowu słychać strzały.
– Te kaczki tu tak zawsze? – pyta Zbyszek.
– Nigdy nie byłeś w Imielnicy?
– Jakoś się nie zdarzyło.
– Staw jest i zawsze był oczkiem w głowie miejscowego plebana. Kaczki używają tu od lat i do woli. – Nagle przychodzi mi do głowy pomysł lepszy niż puszczona po fakcie plotka. Lubię gdy ktoś zawczasu wie że spłaciłem mu dług. – co powiesz na śniadanie? – pytam Zbyszka gotów go nawet namawiać. Ale nie jest to potrzebne, Zbyszek się rozjaśnia.
– niby gdzie?
– zajedź o tam – pokazuję wąska obwodnicę wokół kościoła.
Kryta nową strzechą zbudowana z bali stoi w pobliży kościoła mała wiejska gospoda. Dowód żydowskiego zmysłu do interesów. Teraz już nie dają pozwoleń, ale ten przybytek to stara dwustuletnia tradycja, nikt do tej pory nie miał odwagi by zabrać im koncesję. Handlowali i karmili i poili ludzi od tylu lat i robią to nadal. Tylko ekipa się zmienia, nadal jednak w rodzinie. Czasem zatrudniają kogoś, przeważnie jednak mają własny narybek. A właściwie całkiem dorodne rybki.
– Weź te moje kaczki i przynieś tutaj – Pukam w szybę małego okienka na tyłach karczmy.
Ponad ceglanym parapetem wysuwa się rozczochrana i zaspana blond głowa Maryśki znanej powszechnie z dobrego serca, chętnych ust i długiego a także obrotnego języka. Kobieta przeciera pięścią oczy i wpatruje we mnie jak kotka w mleko. Cholera, nie dzisiaj. Przedstawiam jej szybko Zbyszka. Dziewczyna poprawia biust potem naciąga bluzkę i puszcza mi oko.
– Co tak rano? – wychyla się znowu na zewnątrz.
Zbyszek chrząka pociera wąsa. Pąsem zlewają się policzki dziewczyny. Mam ochotę trzepnąć ją w ten jędrny tyłek. Niemal czuję swędzenie dłoni.
– Chcesz kaczki? – pytam co nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy. Najchętniej spławiłbym Zbyszka i zaciągnął ją do łózka, które jeszcze musi być ciepłe.
– Kaczuszki! – Tryska szczerą radością. Zaciera ręce. Teresa na widok kaczek się krzywi, nawet kiedy udaje ze się cieszy.
Wchodzimy do środka od kuchni. Mijamy zimne jeszcze piece. W Sali ogólnej ciężkie stoły z bali, ławy podobne. Na ścianach stare olejne obrazy, o dziwo całkiem dobre, ze spękaną jak pustynia olejna farbą. Wyglądają jak zabytki, pewnie nimi są. Maryśka zamyka za nami drzwi, ledwo przykryta szlafrokiem znika u siebie.
Słychać jak młynek w ekspresie mieli kawę. Parska woda. Potem wyczuwam zapach boczku i cebuli. Żołądek mi się skręca i mam ochotę wejść do kuchni, przycisnąć dziewczynę do stołu i zgarnąć jajecznicę prosto z patelni, jak nieraz już to robiłem. Maryśka jednak jest na tyle mądra że nie afiszuje się statusem znajomości, jedynie przyznaje do tego ze się znamy, sam ją przedstawiłem Zbyszkowi albo odwrotnie nie ważne, nie powinien się zorientować, to jemu puściła oko. Jemu? Cholera. Taka dyskretna lub … odezwała się we mnie zazdrość. To też mi się nie podobało. Przecież dziewczyna pracuje w karczmie. W knajpie pełnej chłopów młodszych i starszych, z pewnością nie jestem jedyny chociaż tak lubię myśleć. Nagle sobie uświadamiam, że właśnie myśliwi powinni zajeżdżać na stawy. Zbiórka była umówiona na ósmą..
– Auto widać z drogi? – pyta Zbyszek, który myśli o tym samym.
– Pewnie tak, ale mamy trochę czasu zanim brak kaczek skojarzą z twoim autem. Uspokój się. Nie mają powodu by cię podejrzewać. To ja mam z nim na pieńku. – wymazałem chlebem talerz i powstrzymałem się by nie objąć Maryśki, która podeszła, stanęła z boku, ale nie oparła się o mnie biodrem. Roztropnie i obojętnie.
Nagle diabeł podszeptuje mi pomysł. Uśmiecham się.
– Marycha – staram się brzmieć obojętnie. – Nie mów Danielczakowi że nas widziałaś. Oni tu się dzisiaj zwalą wszyscy, pewnie dopiero po kościele.
– A co takiego przeskrobałeś – pyta przekrzywiając głowę.
Robię skruszoną minę, przy Teresie nabrałem wprawy. Opowiadam o tym jak to ksiądz dał nam pozwolenie na odstrzał kilku kaczek. Że w odpust to i tak wszystko jedno kto strzela, a w ogóle to ma tych kaczek za dużo. Ryby mu wyzierają. Moja mina jest dobra, albo brzmię przekonywająco, bo Maryna się na to nabiera.
– Jezu! Na Farskim stawie? Świat się wali. Tam nigdy nie wolno było strzelać. – Maryśka przeżegnała się. – Myślałam, że to dzieciaki z korkowców walą od świtu, bo już wczoraj nakupili patronów.Ale to czemu kryjesz się przed kolegami.
– Bo pewnie pojada na stawy a tam mają pozamiatane.
– Tam też byliście?
Kiwam głową,
– Ale im nie mów. Będę wdzięczny – staram się to powiedzieć bez łaszenia się i stanowczo, jak zwykły klient który jest tu częstym gościem. Maryśka bez przekonania kiwa głową. Wyciągam portfel. Ona wstrzymuje moją dłoń. Jej ręka jest ciepła. Kusząco ciepła ale jej nie obejmuję.
– Zostawiliście kaczki, to i należy się poczęstunek.
Dziękujemy Zbyszek całuje ją w rękę, zagląda w dekolt. Mam ochotę mu jebnąć, ale odwracam się i wychodzę. Mało tego zanim go pożegnam pod moim domem zapraszam go na kolację. Na złość Teresie. Która o dziwo nie wnerwia się na widok kaczek, ale całkiem szczerze uśmiecha.
– Mam pustą lodówkę, w sam czas – kwituje i zabiera troki jakby jej się należały. Zanim się od nas odwróci uśmiecha się do Zbyszka. Tym razem zalotnie.
Dębieję, piekło chyba zamarzło. Mało tego, pół godziny później słyszę podśpiewywanie z kuchni. Odbiło jej? Albo kogoś ma! Zachowuje się dokładnie jak ja po wizycie u Maryśki. Rozważania na ten temat zajmują mi do wieczora. W końcu kolacja gotowa, kaczki uduszone w kapuście, przyjeżdża Zbyszek, który zaproszenie potraktował poważnie. Telefon dzwoni, kiedy siadamy do stołu. Wyświetlone nazwisko wskazuje na osobę doskonale zorientowaną co w trawie piszczy.

– Cześć Giździe! – huczy basem Willi Rączka. – Nie wybierosz się do lasa? Jada na dziki. Dyżur mom.
– Szukasz towarzystwa! – Znam go, dobrze. Rączka szuka kogoś do patroszenia, bo od zawsze ma niezrozumiały wstręt do części miękkich.
– Już żech się zgłosił, ale moga cię dopisać. Obskoczylibymy tyn młodnik na sześćdziesiątym trzecim.
– Właściwie …
– Był żeś na kaczkach?
– Nie lubię zlotów rodzinnych, a w środy też się poluje i to indywidualnie.
– Hmm… Słyszołeś? Sary staw przed piknikiem był opolowany – mówi z jakims skrytym śmiechem – ani jednej kaczki, aż dziwne, w gospodzie godali, że plebon pozwolił strzylać na farskim. Ponoć taki nowomodny zwyczaj że niby w odpust można.
– a co go naszło.
– Tyż mi to przyszło do głowy, nagle mu kaczki ryby zeżyrają? – Rączka mówi wystarczająco głośno by go było słychać bez włączania głośnego mówienia.
Teresa wyciąga kark. Niewątpliwie wszystko słyszy. Ja zaś po tych słowach mam pewność że Maryśka nie zawiodła. Ten jej długi jęzor. Wspominam go w innej akcji i przymykam oczy by w nich nie było widać jak wspomnienia mnie podniecają.
– Nie wierzę – mówię z oburzeniem – że ksiądz ma taka władzę by pozwolić strzelać w zabudowaniach.
– Godom ci. Fakt – mówi Rączka i niemal widzę jak wali się pięścią w klatę. – Mnie z nimi nie było, ale ponoć Danielczak, i Napierski naparzali do pierza pod kościołem ino łuski leciały. No i … pióra
– Nie wierzę. Wiluś, jajca sobie robisz – oburzam się nadal ale coraz trudniej mi to idzie, bo Zbyszek chowa twarz w dłoniach i zaczyna się trząść rozprasza mnie. Teresa gapi się na mnie z oburzeniem równym mojemu, tyle że jej jest szczere. Mało tego, w jej wzroku jest oskarżenie kierowane konkretnie do mnie. – Kto ci to mówił?
– Nieważne kto. – Niemal widzę jak macha gwałtownie ręką jakby chciał coś wymazać. – Zaczęli polować na sumie. Zrobił się hałas. – Rączka zawiesza głos, ale nie doczekawszy reakcji kontynuuje – Farosz przerwoł kazanie i kiwnął na górników, co stali na dole i na chórze. Zostali ino ci przy chorągwi. Reszta jeszcze w kościele odpinała pasy. Podobno tak im napieprzyli, że na dupach nie mogą siedzieć.
– Daj spokój… kto ci to mówił! – niby niechcący podnoszę głos, jakbym nie kupował jego rewelacji.
– Przeca ci godom byli my w gospodzie.
– A co ma do tego gospoda?
– Nie rżnij gupa, Giżdzie!
Śmieję się jak z dobrego żartu, a w okolicy splotu słonecznego czuję miłe ciepło spełnienia.
– Zmyśliłeś to wszystko Willi. Kto by strzelał na farskim? Żaden z nich nie wpadłby na taki pomysł.
– Żaden z nich – warknęła Teresa rzucając mi kolejne oskarżycielskie spojrzenie. – Tego akurat jestem pewna. – Mam nadzieję, że te kaczki nam nie zaszkodzą, ze nie są ani poświęcone, ani zaklęte – parska z pogardą.
– Spokojnie pani Teresko – mówi Zbyszek całując ją w rękę – te są z absolutnie legalne prawnie pozyskane z Kośmiderskich stawów. Sam strzelałem. – Chuj jeden patrzy jej w oczy. A ona się do niego uśmiecha, uroczo zalotnie, jak nigdy do mnie. I jakaś taka ładna się robi.
– To jak idziesz na te dziki? – słyszę w telefonie. Patrzę jak Zbyszkowi błyszczą oczy, a Teresa szczerzy ząbki. Wygląda jak nastolatka.
– Nie mogę, Willi, przykro mi, ale właśnie przed chwilą coś mi wypadło.

Dodaj komentarz