Kierowca

Wyprawa to więcej niż podróż. Każdy kto ją odbył, wie o co chodzi. To ekscytacja, obietnica przygody. Safari zaś jest obietnicą szczególną. Poznajesz towarzyszy, obserwujesz, bywasz zaskakiwany, a przy odrobinie dystansu i dobrej woli odkrywasz siebie. Nigdy przy tym nie wiesz co przysporzy ci najsilniejszej emocji. Czyż nie o to chodzi, by się sprawdzić?
– Wiecie co jest na safari najbardziej niebezpieczne? – rzuca Ernest, kiedy obładowani różnym sprzętem (mężczyźni bronią, ja aparatami fotograficznymi), ładujemy się do terenowej toyoty. Nikt nie odpowiada i z zaciekawieniem spoglądamy na niego.
– Afrykański kierowca. – Na ustach Ernesta igra ledwie zauważalny uśmiech – Jest gorszy niż Wielka Piątka.
– Stare jak świat – mówi rozczarowany Waldek.
– Wspomina o tym każdy podróżnik – dokładam.
– No właśnie. Pewne prawdy się nie starzeją.
Johan nie rozumie polskiego, siada za kierownicą. Waldek i Roman na drewnianej desce umocowanej w poprzek na pace. Jako kobieta mam fory i z nich korzystam. Moszczę się obok Johana w szoferce osłoniętej przed wiatrem szybami i chowam torbę fotograficzną pod nogami. Ernest wciska się obok mnie.
Ruszamy w jałowy, suchy busz. Łagodne wzgórza, mizerne drzewa z rzadkimi koronami. Pomiędzy nimi szara wstążka szosy teraz twarda i wyjeżdżona. Za nami tuman drobnego pyłu. Smutno i buro. Piasek w zębach, kurz na szkłach okularów. Po kilku kilometrach ogarnia mnie zwątpienie.
Na Wyżynie Transwalskiej martwa pustka. Prócz naszej piątki nie ma żywej istoty. Nawet muchy nas nie niepokoją, komary nie roznoszą malarii. Nic się nie czai, nie chowa, nie czeka w ukryciu.
– Czemu nie robisz zdjęć? – pyta Ernest,.
– Przecież tu nic nie ma – staram się nie warczeć. Na razie.
– Zaraz tam nie ma. To kwestia postrzegania. Ma się tę umiejętność, albo nie – kwituje.
Johan zatrzymuje samochód.
– Sugerujesz, że nie potrafię patrzeć? Bzdura. Wiem czego szukać. Tutaj po prostu nic nie ma.
– Tak, tak! Oczywiście. Ślepa jesteś jak tabaka w rogu,
– Mówi się „ciemny jak tabaka w rogu”, takiego porównania nie znam.
– Czego wymagać od baby.
– A ty widzisz tu jakieś zwierzęta!
– Ba!
Siedzi przy oknie w zimowej kurtce i rękawiczkach i przypomina nabzdyczonego hartebeesta. Nagle kładzie mi dłoń na udzie. Powstrzymuję się, by go nie walnąć.
– Zobacz, ślepoku. Cii… – zaciska mi na nodze palce i głową wskazuje na wcale nie oczywisty kształt żyrafiej szyi.
Udaje pień drzewa tak dokładnie, że mam wrażenie iż spomiędzy cętek wyrastają blado zielone liście. Gdyby Ernest nie wytknął jej wyraźnie, w życiu bym nie zauważyła. Przełykam obelgę i milknę na kwadrans.
Unosimy lornetki.
Afryka, a wieje jak w Alpach na Matterhornie. Kulę się pod kurtką. Żyrafa przeciwnie, wyciąga szyję, przechyla rogaty łeb i jak ciekawa ciotka zza żywopłotu, filuje w naszym kierunku.
– Patrz i ucz się. – Słyszę za uchem, podkreślone cichym wprawdzie, ale diabelskim chichotem.
– Niby czego mam się uczyć?
– Patrzeć ze zrozumieniem!
Patrzę, kurcze, patrzę. I widocznie szybko się uczę, bo nagle obok długiej szyi dostrzegam krótszą i cała się roztapiam w środku.
– „Puczi-puczi”– jęczę z zachwytem jak baba.
Młode słodkie żyrafiątko skubie listki pomiędzy przeplatającymi się gałęziami akacji, a te układając się w delikatny rysunek, do złudzenia przypominają wzór plam na sukni. Wzdycham z zachwytu. Małe posiada wszystkie atrybuty wyzwalające zastrzyk oksytocyny, a ten wzbudza macierzyńskie odczucia. Mam ochotę je przytulić, pogłaskać.
To już nie biedny krajobraz, wybrakowane, uschnięte drzewa i bura trawa. Moja pierwsza zwierzyna. W końcu dotarło do ślepej baby, że otacza nas dzika kraina, prawdziwa, niezafałszowana obrazem turystycznej egzotyki.
Jedna żyrafia szyja sprawiła, że widzę „ze zrozumieniem”. Nagle godzę się z tym, że nie otacza nas telewizyjny świat wędrujących antylop, sytych lwów i żądnych krwi krokodyli. Transwal to nie potężny afrykański ogród zoologiczny, ani żaden rezerwat. Jak za pstryknięciem przełącznika, nagle to wszystko, kurczę blade, widzę. Iluminacji doznaję. Czuję się cząstką natury, jak wszystko wokół, z wszelkimi jej prawami i przywilejami, a teren jest dziki, łowny i …nasz, a ściśle Johana. Ta konstatacja koryguje nieco postrzeganie, ale i tak jest dobrze.
Jedziemy jeszcze dwa kilometry, Johan zatrzymuje samochód, kiwa palcem na Romana i wskazuje cierniowe chaszcze.
– Zostaniesz tu. – Unosi lornetkę, sprawdza zarośla i odprowadza pierwszego myśliwego na stanowisko. Roman, który wygląda świeżo i bardzo elegancko, bez oporów włazi w krzaki.
Wypatruję, czy nie sterczą z krzaków rurkowate proste rogi razem z przyczepionym do nich szarym korpusem i czterema mocnymi nogami. Wiem, że oryksy wydają się prawie białe i szarość buszu może stanowić zbyt mały kontrast, jednak, mimo że patrzę ze zrozumieniem, mimo że oczy już mi się otworzyły, zwierzyny znowu nie ma.
Wieje mocniej, ale zwolniło się miejsce po Romanie i razem z Ernestem zastanawiamy się czy nie przesiąść się z szoferki na pakę. Za szybą czuję się jak przed ekranem telewizora. A teraz już chcę więcej.
Po chwili Johan wraca, wskakuje za kierownicę. Ernest już się przesiadł, ja jeszcze zbieram manatki, Johan tłumaczy, żeby nie przechodzić na pakę, że w środku będzie mi lepiej.
– Ernest niech sobie idzie, to mężczyzna, ty zostań – mówi jeszcze coś o zaufaniu, ale nie wszystko rozumiem, bo Johan przeskakuje z angielskiego na afrikaans. Dziękuję uprzejmie za troskę, mimo to rezygnuję z wygodnego fotela i siadam obok męża na skraju deski na pace. Aparat wieszam na szyję. Zadowolona z lepszego widoku, wciągam powietrze. Pachnie suchą trawą i kurzem. Jestem kretyńsko szczęśliwa.
Kluczymy wąską ścieżką między pagórkami. Wzgórza pokrywają luźne kamienie, oraz różnej wielkości głazy. Pomiędzy nimi wyrastają cierniste krzaki, poskręcane drzewka, stare wylewające się spomiędzy skał figowce. Wszystko to sprawia wrażenie, jakby trzymało się zbocza przez przypadek, byle jak przyklejone do powierzchni i stan ten w każdej chwili może ulec zmianie. U podnóża idzie utwardzona droga, po której jedziemy, o ile to można nazwać jazdą, i nawet przez myśl nie przebiega mi najmniejsze ostrzeżenie.
Samochód zwalnia, skręca i Johan wjeżdża na stromiznę stopniowo się rozpędzając. Toyota się przechyla. Szukam czegoś, czego można się przytrzymać. Sprawdzam jak tam faceci. Nie są ani zdziwieni, ani zaniepokojeni. Zapieram się nogami.
Na tylnej ścianie szoferki dospawano poziome uchwyty, w które teraz wciśnięte są trzy karabiny. Tuż nad nimi znajduje się pozioma rura, Ernest zaciska na niej dłoń w rękawiczce. dla mnie uchwyt jest za daleko. Muszę się wyciągnąć, by sięgnąć. Mam niewiele ponad metr pięćdziesiąt. Zsuwam na skraj ławki i łapię się siedzenia z tyłu. Tymczasem Johan wjeżdża na kamień prawym przednim kołem.
Deska, na której siedzimy się przesuwa a tylko dwa silne ciała przyciskają ją do burty. Trzymanie się tego jest bez sensu. Wstaję i łapię rurę. Wgapiam się w teren, bo łatwiej lawirować, gdy wiesz co przed tobą. Najbliżej mam twarz Johana, oddzieloną szklaną szybą. Wygląda normalnie, żadnego szału w oczach, ale mit afrykańskiego kierowcy mnie niepokoi.
Auto podskakuje, przesuwam stopę, opieram ją na plecaku. Nie potrafię przewidzieć jak łapać równowagę, zwroty stają się nieprzewidywalne. Auto wyje sprzęgłem. W plecaku, na którym opieram stopę, coś pęka. Krótki rzut oka na twarz męża. Jest spokojny nawet zadowolony, dłoń zaciśnięta na relingu, oczy utkwione w przestrzeń. Waldek podobnie. Z nadziei, że zaraz któryś z nich zareaguje i zwróci uwagę kierowcy, nici. Nie zrobią tego, nie zastukają w szoferkę, nie poproszą o rozsądek, bo po ich minach widzę, że tylko ja mam problem.
Fakt, boję się.
Mało tego, zastanawiam się, gdzie w okolicy jest szpital, oczyma wyobraźni widzę koziołkujące auto. Znowu kamienie, znowu głazy, krzaki i małe drzewa, które Johan po prostu najeżdża i przygina do ziemi.
Pod górę i po skosie. Silnik wyje, skrzynia biegów jęczy. Wyżej, kurwa, wyżej. Johan Kręci kierownicą, nie traci rozpędu.
Kurczowo ściskam rurę, pośladki opieram na brzegu ławki, a nogi wgniatam w boczną burtę, która klekoce. Ukradkiem spoglądam na Ernesta i Waldka. Nie zwracają na mnie uwagi. Nienawidzę ich.
Pot zalewa mi twarz. Mężczyźni rozglądają się po okolicy, balansują odruchowo.
– Czemu do cholery nie jedziemy tą śliczną gładką dróżką pod wzgórzem?
– O co ci chodzi? – pyta Ernest z minuty na minutę bardziej zachwycony.
– Rozumiem, uciekać przed szarzą słonia, ale za oryksem stracić życie? – warczę, bo już nie umiem udawać. – Jakim cudem dorośli, dojrzali, poważni ojcowie rodzin, odpowiedzialni pracodawcy, płacący podatki obywatele, mogą …,
– Ale o co ci chodzi, nie rozumiem? – Ernest odwraca twarz w moją stronę. Przygląda mi się.
– Boisz się! – na jego twarzy pojawia się uśmiech. – Ty się boisz!
– Chłopcy, mali chłopcy! – Parskam.
Poprawiam dupsko, puszczam reling. Auto hamuje i rusza. Łapię się rury, zapieram stopy i klinuję ciało po trójkącie. W tym momencie słyszę „pstyk” jakby coś puściło i ląduję na plecach.
W dłoniach trzymam kawał metalu, aparat fotograficzny majta mi się między nogami.
– Ożesz… k…!
– Wyrwałaś uchwyt! – Ernest wydaje się zachwycony.
Leżę na podłodze z kolanami zawieszonymi na ławce, w dłoniach trzymam osydowaną na czarno lufę. Ma kaliber 30.06, drewnianą rzeźbioną kolbę i załadowany magazynek.
Ernest zabiera mi sztucer i pomaga usiąść. Waldek, kretyn, parska śmiechem. Johan bawi się kierownicą, nie widzi, co się dzieje.
Wreszcie, ponieważ każda przykrość powinna mieć swój koniec, mijamy szczyt wzgórza i trafiamy na ścieżkę po przeciwnej stronie wierzchołka. Gładko i równo. Johan zwalnia. Nie rozumiem, dlaczego akurat teraz, ale mam to już gdzieś, zastanawiam się co pękło w plecaku. Jeśli to jakaś luneta to mnie zajebią.
Droga się uspokaja. Wysiada Waldek. Na ławce przybywa miejsca. Prostuję nogi, masuję zbity tyłek. Dróżka nadal wije się łagodna i gładka, jak aksamitna wstążka rzucona pomiędzy szare pagórki. Tylko ten piękny widok przesłania mi klasyczny profil Johana i przypomina mi się, co czułam, gdy witaliśmy się na lotnisku. Sprawiał wrażenie nieśmiałego, flegmatycznego gościa.

Dodaj komentarz