Staruchy – Bożena Mazalik

Najstarsza część miejskiej nekropolii, pełna grobowców, kunsztownie rzeźbionych steli i kamiennych aniołów, kryła się pod parasolem wiekowych dębów. Brunatne liście opadały na marmury, przykrywały epitafia, ścieliły się na ścieżkach. Był październik i panował przejmujący ziąb. Mżyło. Dwie stare kobiety, tak bardzo swym strojem wtapiały się w mroczną atmosferę wiekowego cmentarza, że z powodzeniem mogłyby przypominać cmentarne pomniki. Z pewnością tworzyły z tym miejscem niezwykłą kompatybilność bytów.
Weronika Halicka i Róża Chwaliszewska siedziały skulone na kamiennej ławce, nie przejmując się tym, że była częścią wielkiego grobowca. Na wybór miejsca miała niebagatelny wpływ wysoka granitowa stela sąsiedniej kaplicy, która chroniła je nie tylko przed wiatrem, ale również przed wzrokiem przypadkowych osób odwiedzających groby. Weronika grzebała laską, rysując na ziemi bezładne wzory. Róża z rękami w kieszeniach kuliła się z zimna, czasami drżała i myliłby się, kto by myślał, że kobiety opłakiwały czyjąś śmierć. Staruszki ze wzmożoną uwagą przypatrywały się pewnemu mężczyźnie, nie tylko dlatego, że w taką pogodę niezmiernie rzadko można było spotkać kogoś, prócz nich, na cmentarzu.
– Zauważyłaś? – szepnęła Weronika. – Kilkanaście razy go widziałam, już myślałam, że mnie śledzi, ale spotykam go tylko tutaj. Ogląda, czai się albo tylko pokazuje w pobliżu. – Wskazała głową kamienną budowlę przypominającą małą kaplicę.
– A czyj to grobowiec? – zapytała Róża nie wykazując większego zainteresowania dziełem sztuki sepulkarnej. Chuchnęła w dłonie i zaczęła grzebać po kieszeniach obszernego płaszcza, jakby czegoś szukała. W końcu wyjęła wełniane rękawiczki.
– Jak to czyj. Wstydź się, moja droga! – prychnęła Weronika – Ostatnie miejsce spoczynku księcia Strusikowskiego z powodu niego tu jesteśmy. Hmm… między innymi.
Róża Chwaliszewska zmrużyła oczy.
– Poważnie? Struś tu leży?
– Nie wiedziałaś?
– Chyba się starzeję. – Róża spojrzała na Weronikę, która mogła w tym spojrzeniu odnaleźć i strach i żal.
Wernika westchnęła.
– Zmarł z żoną, niemal razem, na szczególnie zjadliwą odmianę grypy. Teraz na to mówią świńska grypa, a zresztą kto to wie, co to było naprawdę. – Wernika zamilkła na chwilę – Sto lat temu nikt tego cholerstwa nie odróżniał. Pochowali ich w tysiąc pięćset sześćdziesiątym ósmym, świec panie nad jego duszą. Jak ty, biochemiczka, mogłaś to przeoczyć!
– Zapomniałam – Chwaliszewska machnęła ręką w taki sposób, że Weronika nie miała pewności, który aspekt amnezji lekceważyła bardziej, czy to gdzie pochowano księcia Józefa Strusia, mistrza polskiej jatrochemii, czy fakt, że traci pamięć. – A ty skąd wiesz? Szukałaś czegoś? – tym razem Chwaliszewska spojrzała na Halicką z większym zainteresowaniem.
Zaczęło wiać mocniej i z drugiej strony. Ciemne chmury zgęstniały. Weronika zacisnęła pasek grafitowego wełnianego płaszcza i szarpnięciem postawiła kołnierz.
– Jak to: skąd wiem? Pamiętam – warknęła.
– No tak – Róża z politowaniem pokiwała głową. – Młodsza jesteś.
Rozmawiały przez chwilę wypominając sobie wzajemnie wiek i brak pamięci jeśli chodzi o wydarzenia z połowy szesnastego wieku. Tymczasem obiekt ich obserwacji rozejrzał się po raz kolejny. Kobiet albo nie widział, lub też kompletnie je ignorował, zaabsorbowany tajemniczymi zabiegami. Zbliżył się do interesującej go budowli na odległość stopy, rozejrzał raz jeszcze i nachylił nad zamkiem. Potem się cofnął i intensywnie, acz nieco teatralnie drapiąc w pachwinie, przypatrywał kamiennym drzwiom.
– Interesujące – skomentowała Chwaliszewska, wyciągając szyję by lepiej widzieć.
Weronika zawinęła się szczelniej długą tweedową spódnicą, którą nosiła zakutaną wokół ciała pod płaszczem i poprawiła wełniany szal. Zaczęła marznąć na poważnie, a co za tym idzie, obawiać się przeziębienia. Stawy ją bolały, z zimna robiły się sztywne, jednak nie to ją niepokoiło, to już znała, nie chciała umrzeć na głupie przeziębienie, nie po tylu latach życia. Człowiek im dłużej żyje, tym bardziej to sobie ceni. Powinna odtajać, skryć się w cieple, nawet przegrzać, ale wcześniej musi się dowiedzieć, czy przypadkiem grobowiec czegoś nie skrywa. Nie dziwiła się Róży, sama myślała, że pochowano go gdzie indziej, ba myślała, że wcale nie ma grobu. To miłe, że się myliła. Potarła energicznie ramiona. Nie odrywała jednak wzroku od rabusia. Poczuła szturchnięcie łokciem.
– Co? – zapytała.
– Zastanawiam się czego drań szuka – szepnęła kuzynka wprost do jej ucha. Weronika poczuła alkohol.
– Ja bym szukała kamienia filozoficznego albo przepisu na eliksir – odparła, jako że ostatnio myślała tylko o tym. Róża odmruknęła niewyraźnie. – Poza tym – Weronika przerwała, dygocząc z zimna. Wyjęła własną piersiówkę, którą w końcu namierzyła w wewnętrznej kieszeni płaszcza i pociągnęła długi łyk. – od dawna uważam, że to mogło być jedno i to samo. Kamień czy eliksir, wsio rawno. Ktoś z jego rodziny mógł uznać grób za doskonałe miejsce. Przecież musieli wiedzieć czym on się zajmował.
– Ale grobowiec? Nie, to za bardzo otwarte, każdy może wejść. Te niby zamki nic nie znaczą. – Róża zabrała jej alkohol i napiła się. – Nie sądzę. Zimno mi już. Idę do domu.
– Może złota szuka. – Weronika czuła jak w jej sercu rodzi się iskra nadziei. Złoto rozwiązałoby część ich problemów, a przynajmniej dało by im więcej czasu. Wsparła się dłońmi na rzeźbionej rękojeści laski i oparła na nich brodę. Rodziny zmarłych w grobowcach chowały czasem majątek.
– Pamiętam przypadek – zachichotała z cicha — młoda wdowa, sprytna babka swoją drogą, schowała przed resztą rodziny trzydzieści tysięcy marek, w nadziei, że jak ostygną zwłoki, a także chciwi krewni w nieutulonej żałobie, to sobie tu przyjdzie i zabierze jak swoje.
– Potraktowała kruchtę jak bankową skrytkę?
– Umm… Tyle że ktoś ją przechytrzył. – Weronika pokazała palcem – Jak ten. Hiena cmentarna.
– A może to jakiś krewny tego Strusia. Chce na przykład odrestaurować grobowiec. Ty wszędzie złoto widzisz i złodziei. – Róża wcisnęła ręce głębiej do kieszeni i wstała, przytupując nogami. – Mam gdzieś, co tam jest. Chcesz, to siedź w cholerę.
Weronika z niechęcią również się podniosła. Czubkiem buta odrapała błoto z laski. Jednak wygląd faceta nie dawał jej spokoju. Zmrużyła oczy żałują, że nie wzięła okularów.
– Z nosem jak kartofel? Krewny Strusia? Chyba aż tak ich ród nie upadł, no chyba że oślepłaś i tego nie widzisz. Jesteś starsza ode mnie. Zaćma, jaskra… – Złapała kuzynkę za ramię i kazała patrzeć, a sama szeptała w okolicy jej skroni. – Ukradł komuś płaszcz i rżnie bogacza. Spójrz na jego ręce, na buty.
Mężczyzna był nienaturalnie chudy, miał przylegającą do czaszki narciarską szarą czapeczkę, nic rzucającego się w oczy. W tych czasach mężczyźni nosili różne nakrycia głowy, już do tego przywykła, jednak obuwie wołało o pomstę do nieba. Dla Weroniki rozlatujące się trzewiki z jedną oderwaną podeszwą i pogniecione w rulonik brudne, kiedyś brązowe spodnie ewidentnie klasyfikowały gościa pod budkę z piwem. Zachowanie jego wskazywało, że musiał starych kobiet nie widzieć, ewentualnie je ignorował, oceniając jako ślepe i niedołężne. Starości się nie widzi, omija ją wzrokiem, jest niewygodna, przykra. Jednocześnie jest doskonałą maską. O to, to. Maska. Postępowanie faceta też było dziwne, sprawiał wrażenie, jakby się popisywał, jakby specjalnie zwracał na siebie uwagę,
– Czyżby chciał nas wyciągnąć z ukrycia?
Nagle mężczyzna, nadal ostentacyjnie nie zwracając na nie uwagi, wyjął spod eleganckiego płaszcza w jodełkę spory łom i zaczął dobierać się do zamka. Zgrzyt metalu o metal w październikowym jesiennym zmierzchu, wśród kamiennych nagrobków, migających tu i ówdzie płomyków zniczy i wśród jękliwych porywów wiatru w najodporniejszej duszy wywołałby dreszcz zgrozy. Lecz Weronika na widok metalowego narzędzia wyprostowała się i unosząc laskę jak berło, dźgnęła nią w powietrze.
– Mówiłam? – Drugą ręką złapała kuzynkę za rękaw i przytrzymała w miejscu.
Róża wydęła usta i w milczeniu potakiwała głową. Rozcierała zmarznięte dłonie i tak samo jak Weronika przytupywała stopami. Dało się słyszeć mlaskanie przemoczonych botków.
– Cholera, miałaś rację. Nie lubię ci jej przyznawać, ale lubię, jak się coś dzieje. Już od miesięcy marzy mi się coś mocniejszego. Taki akcent adrenaliny. A! Nie mówiłam ci, śniła mi się dzisiaj Kostucha.
– Przestań. Nawet nie wspominaj. – Weronika poczuła jeszcze bardziej przeraźliwy ziąb, ale przegnała go kolejnym łykiem okowity.
– Sądzisz, że ten uroczy gentelman, mimo tego że jest prawdopodobnie menelem i że to naprawdę mało możliwe, ale no wiesz, załóżmy tak teoretycznie, mógłby jednak szukać eliksiru, nie złota?
Weronika spojrzała na Różę kątem oka i ponownie sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
– A jak myślisz, po co tu przychodzę? – podała ponownie kuzynce obleczoną w skórę piersiówkę. – Masz.
Róża wydała bliżej niesprecyzowany odgłos zadowolenia, pociągnęła spory łyk, potrząsnęła głową i oddała. Weronika czuła już lekki szum, dlatego wytarła szyjkę rękawem i schowała bukłaczek do kieszeni. W tym czasie mężczyzna sforsował zamek. Kamienne drzwiczki nie ustąpiły. Menel całym ciałem naparł na łom. W końcu zawiasy drgnęły z nieprzyjemnym skowytem. Weronika wstrzymała oddech. Szturchnęła Różę. Kuzynka skinęła głową. Czekały.
Kiedy mężczyzna wszedł do środka, podbiegły bliżej. Schowały się za kamienną płytą i wyciągając szyje, zaglądały sobie nawzajem przez ramię. Menel przyświecając sobie małą latarką, okrążał dwie trumny. Weronika była coraz bardziej zdziwiona.
Nagle Róża odsunęła Weronikę, podskoczyła bliżej i pchnęła drzwi. Zamknęły się z głuchym kamiennym łomotem. Potem kuzynka ciężko dysząc rozejrzała się i zablokowała je kostką brukową, jakich pełno leżało na kupie obok.
– Narobi w portki ze strachu – powiedziała Weronika z zadowoleniem.
– Gdyby się bał, to by nie lazł. – Róża wzruszyła ramionami. – Posiedzi, zmądrzeje. Więcej nie wejdzie.
Weronika się rozejrzała i stwierdziwszy, że nikogo w najbliższej okolicy nie widać, ruszyła żwawym krokiem do domu. Za sobą słyszała kroki Róży. Mżawkę zastąpił deszcz. Mimo tego Weronika co jakiś czas radośnie kręciła laską młynka i rozmyślała na temat tego co zrobiły. Coś jej w tym wszystkim nie pasowało, jakiś zgrzyt czuła, ale nie potrafiła go sprecyzować, coś było w sylwetce menela nieprawdziwego. Na razie postanowiła odpuścić. Może Róża ma rację. Może to zwykły idiota.
– Przynajmniej nie zmoknie – pocieszyła się.
– Uwielbiam te wypady. Są lepsze niż zumba, za stara na jestem na te wygibańce.

Pół godziny później siedziały na swoich łóżkach w pokoiku trzy na cztery metry, czyli w oficjalnej części mieszkania. Sterty ubrań leżały złożone w nogach łóżka, obuwie firmy Rieker stało obok piecyka i parowało. Unosił się kwaśny opar starości, wilgoci i czosnku. Na dworze było coraz bardziej mokro, a wycieczka na cmentarz trwała całe popołudnie. Weronika wyciągnęła nogi do farelki. Laska leżała na łóżku w zasięgu ręki. Weronika nigdy się z nią nie rozstawała.
Róża opierając się biodrem o stół, smarowała smalcem kromkę razowego chleba. Machnęła nią w kierunku Weroniki:
– Zrobić ci też?
– No, zrób. Może zamoczę nogi, jakoś nie mogę się rozgrzać. Ty nie zmarzłaś? – Weronika dostrzegła kabel ciągnący się od farelki do gniazdka w ścianie. – Czemu do cholery ten piecyk jest włączony do normalnego prądu?
– Kurde! Czepiasz się. To wstań i przełącz, po prostu zapomniałam.
Weronika z jękiem wstała, odłączyła wtyczkę z kontaktu i wsadziła ją do gniazdka umieszczonego pod łóżkiem. Posiadały skromny pokój, który spełniał funkcje sypialni, kuchni i garderoby. Jednak to było pomieszczenie na pokaz. Obok nędznego pokoiku usytuowana była miniaturowa łazienka. W kabinie prysznicowej wisiały płaszcze i kilka czarnych sukien. Weronika wygrzebała miskę spod sterty ubrań.
– Postanowiłam, że będę płacić co trzeci miesiąc – cofnęła łokciem Różę, przecisnęła się do kranu i nalała wody do plastikowej żółtej miski.
– Gratuluję. Jak pójdziesz siedzieć, będę ci przynosiła paczki — Róża wepchnęła sobie kromkę chleba do ust i zagryzła kawałkiem kiełbasy urwanym z pęta wiszącego pod sufitem.
– Phi! – Weronika nie wierzyła ani przez moment w te paczki, dolewała do miski gorącą wodę z czajnika i badała temperaturę palcami stopy. Coś, przypuszczała, że to jakieś ulotne wrażenie z cmentarza, nadal nie dawało jej spokoju, jednak miłe ciepło rozchodziło się po ciele, przynosząc relaks i ukojenie. – Wiesz, ja chyba zaczynam się nudzić.
W tym momencie zadzwoniła komórka. Róża wytarła o sweter rękę z tłuszczu i wyjęła telefon. Spojrzała na wyświetlacz i jeszcze raz wytarła palec, potem smyrnęła nim po ekranie.
– Mam klientkę – powiedziała zdawkowo i zaczęła się przebierać. Najpierw wyjęła z szafki nad łóżkiem zielony turban, założyła go na głowę, następnie owinęła się turkusową peleryną. Na szyi zawiesiła wisior z krzyżem Atlantów i stanęła przed lustrem. Weronika obserwowała ze złośliwą przyjemnością, jak Róża robiła makijaż.
– I tak ci nie pomoże – powiedziała – osiemdziesiątki nie zakryjesz.
Róża wzięła głęboki oddech, wstrząsnęła całym ciałem jak pies po kąpieli i poprawiła fryzurę. – Marzę, żeby w końcu definitywnie i na zawsze pozbyć się tego cholerstwa. Wiesz, gdy sobie przypomnę, jakie byłyśmy głupie, to mnie po prostu szlag trafia. – Pociągnęła nosem i głęboko, teatralnie, westchnęła. Następnie otwarła stary sekretarzyk, przejrzała talie Tarota i obejrzała najbardziej mroczną o zachęcającej nazwie „Tarot wampirów”. Gestem iluzjonisty z jednej ręki do drugiej przerzuciła talię, oceniła ukrytą na spodzie kostyczną trzynastkę i z zaciekawieniem uniosła brwi.
– Ciekawe, że nie tylko mi się śni – mruknęła do siebie i dodała głośno: – Idę zarabiać na nasze długie, choć ostatnio marne i nudne życie.
Weszła do niewielkiego pomieszczenia przeciskając się pomiędzy płaszczami.
Przeznaczyły go na gabinet wróżb, salon terapeutyczny, gabinet masażu, pracownię fizyczną, laboratorium chemiczne, a czasem biuro doradztwa marketingowego. Na zmianę wystroju wnętrza potrzebowały najczęściej kilkunastu minut. Wychodząc z zasady, że kobieta żadnej pracy się nie boi, były otwarte na wyzwania. Kiedyś robiły to bardziej z nudów, teraz, niestety z potrzeby.
Weronika oszacowała, a Róża jej wierzyła, bo Weronika w rachunkach była dobra, że kruszcu wystarczy im na trzy wieki. Gdyby chciały się cieszyć młodością, wymagało to kopalni złota. Źródeł finansowania ani kokosów nie posiadały. Jeszcze nie. Trwały za to w niezłomnej wierze, że sytuacja się zmieni. Jednakże liczyły się z tym, że nim wpadnie im do głowy pomysł na krezusowe dochody, albo wreszcie odkryją tajemnicę eliksiru, muszą godzić się na skromne życie staruszek, i mimo że potrafiły czekać z nabytą przez wieki cierpliwością, ponieważ kosztowne eksperymenty odłożyły na później, sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Róża uważała, że nastał czas, by zrobić coś konkretnego.
Ile lat naprawdę przeżyły, starały się nie pamiętać, chociaż zdarzało się, że raz jedna, innym razem druga ten smutny fakt sobie przypominała. Wtedy długo leczyły depresję. Niekorzystny pakt ze Śmiercią, wypisany ozdobnym pismem na garbowanej skórze wymarłego już gatunku małpy, Weronika schowała głęboko do kufra i solidarnie próbowały o nim zapomnieć. Jedyną rzeczą, jaka nigdy im nie schodziła z głowy, nie odkładały jej na później, nie lekceważyły ani nie zapominały o niej, było to, jak przechytrzyć wredną, starą, kościstą babę.
Tego dnia Róża nie musiała niczego zmieniać w małym i nastrojowym wnętrzu gościnnego gabinetu. Poprzednim razem pokój także służył wróżbom. Przepowiadała wtedy z run. Na półokrągłej intarsjowanej konsolce pod ścianą pyszniła się kryształowa kula, w szufladce w aksamitnym woreczku kryły się kamienne runy. Duży okrągły stół przykryta wcześniej fioletowym obrusem. Róża postawiła teraz na nim grubą białą świecę i położyła stosik z wampirzym tarotem. Usiadła i zamyśliła się. Karta na spodzie świadczyła o tym, że klientka może zbyt wiele oczekiwać. Tyle w ogólnym tłumaczeniu. Jej intuicja jednak cichutko popiskiwała i wróżka postanowiła być ostrożna.
Umówiona klientka przyszła punktualnie. Róża nie spodziewała się niczego innego. Ci, którzy do niej przychodzili, szanowali jej czas i umiejętności. Jednak osoba, którą zobaczyła w drzwiach, zaskoczyła ją zupełnie. Przed nią, jakby to było na ekranie telewizora, stała jak najbardziej żywa zupełnie nie wirtualna Ewa Paczulska, ta sama która prowadziła popularny piątkowy talk show, audycję, jaką Róża oglądała regularnie. Ściągnęła usta by ich nie rozdziawić jak jakaś fanka, ale musiała przyznać, że zawsze była pełna podziwu dla pomysłowości redaktorki. Z zachwytem obserwowała, z jakim sprytem Paczula, jak ją w skrócie obie z Weroniką nazywały, wyciągała różne indywidua na światło dzienne i nieraz miała ochotę ją zapytać, skąd swoich interlokutorów bierze i czy na pewno są prawdziwi. Nie wątpiła, że dziś wykorzysta okazję. Wskazała kobiecie wygodny fotelik i skinęła głową w geście przywitania.
Dobry kwadrans po tym, kiedy klientka opuściła ich mieszkanie, Weronika zastała Różę zadumaną, siedzącą nadal przy rozłożonej talii tarota.
– I co tak siedzisz – zapytała, gdyż postawa Róży była niecodzienna. Nigdy nie zastanawiała się w nadmiarze nad niczym i lekko traktowała większość problemów.
– Ona wie, kim jesteśmy – powiedziała Róża martwym głosem i spojrzała spode łba na Weronikę.
– Kto „ona”? – zapytała Weronika.
– Paczula. Ta Paczula.
Więcej Róża nie musiała tłumaczyć, Weronika Paczulę doskonale z telewizji znała.
– Zaraz, zaraz, to ona tutaj była i ty mnie nie zawołałaś?
– A po cholerę? I jakby to wyglądało?
– No, fakt, może i głupio, ale co ona wie? Co ona może wiedzieć, że prąd kradniemy? – tysiąc myśli przebiegło jej przez głowę, ale żadna na tyle konkretna, by zaniepokoić. Uruchomiła rezerwy umysłu.
– A to, że żyjemy trochę za długo, moja droga. Nie podoba jej się.
– Mówisz? Sądzę, że raczej bardzo jej się podoba, pewnie też tak chce — Weronika usiadła naprzeciwko Róży w foteliku klienta. Łokciami wsparła się na stole i wpatrzyła w kuzynkę. Ostatecznie były dwie, od myślenia również. — I co teraz?
– Ciężko mi to przyznać, ale masz rację. Powiedziała, że albo ona też dostanie to, co my mamy, cokolwiek by to było, albo zrobi o nas program. Ma podobno dobrze udokumentowany zbiorek faktów. Tak powiedziała. Przygląda nam się ponoć od dawna.
– Faktów? Jakich faktów? Nie ma żadnych faktów! Nie rzucamy się w oczy. Skromnie mieszkamy. Stare jesteśmy. Stare! Rozumiesz? To najlepsza rzecz, jaką w tej chwili dysponujemy.
– Ja bym nie ryzykowała, i tak sobie myślę… zlikwidować? – Róża podniosła wzrok, wystukując palcami na stole nierówny rytm. – Zabezpieczyła jakieś materiały ze wskazaniem na nas, jakby jej się przydarzył nieszczęśliwy wypadek. Przynajmniej tak twierdzi.
– Za przeproszeniem, ale pieprzy, co nie zmienia faktu, że mamy zgryz.
– To zwykły szantaż – Róża z jękiem wstała, zebrała karty na kupkę, postawiła obok talii zapaloną świeczkę i ruszyła do wyjścia. – Potem to zgaszę, niech się oczyszczą. Muszę pomyśleć. A tobie też nie zaszkodzi.
Po godzinnej medytacji, którą każda przeprowadziła na swoim łóżku, Weronika poderwała głowę.
– Wiem, powiemy jej część prawdy – powiedziała niczym Archimedes, tyle że nie wyskoczyła z wanny, a z jękiem podniosła się z łóżka – musimy ją zniechęcić, sprawić, żeby jej się odechciało, albo wcisnąć jakąś prawdopodobną historię, coś, w co bezwarunkowo uwierzy, że jest niezbędne do przemiany.
– Głupia jesteś! Jaką bajkę jej wciśniesz? – Róża ostrożnie stoczyła się z łózka. – Że mamy eliksir długiego życia? W takim ciele? Nie uwierzy. I co jej dasz?
– Dać jej można cokolwiek. Ale czy ty nie widzisz jak wyglądamy? Stara jesteś, ja też jestem? I, moja droga, to pomarszczone ciało to nasz największy atut! Powiemy tylko, że tak trzeba. Skąd ona będzie wiedziała, jak długo pożyje? Zapewnimy ją tylko, że będzie wyglądała jak my. Będzie się starzeć jak my, będzie wyglądać staro jak my. I pewnego dnia spokojnie — albo i nie — sobie umrze, a my będziemy żyć dalej i przeklinać własną głupotę.
– Nie, – Róża dłonią zwiniętą w pięść wytarła głośno nos. – Jak złamiesz przysięgę i zdradzisz tajemnicę, stara nas dopadnie. Wiesz, że tylko na to czeka. W tym wszystkim jest coś nieuchwytnego.
Weronice też coś śmierdziało, lecz podobnie jak na cmentarzu, nie potrafiła tego sprecyzować.
– Kłamiąc niczego nie złamiesz.
– Chyba masz zmiany w mózgu! — Róża wybuchła, po kilku sekundach jednak klapnęła na stołek przy stole. – Poważnie sądzisz, że ona da się na to nabrać? Na eliksir? Zmamimy ją, okłamieny, a tajemnica zostanie zachowana.
Weronika wzruszyła tylko ramionami.
– Przecież właśnie to mówie.
– A wiesz – Róża się ożywiła – gdybym miała taki eliksir, gdybym go sama zrobiła, to dałabym jej, życząc zdrowia i pomyślności. Mało, rozdawałabym go na prawo i lewo. Z pewnoscią jednak nie powiemy Paczuli, że mamy pakt.
– Nawiasem mówiąc, cholernie niekorzystny. – Weronika westchnęła.
– Idę spać – zdecydowała Róża, – może coś mi się przyśni.
Otwarła małe drzwiczki wyglądające jak wejście do spiżarni. Weronika, krzywiąc się z bólu, weszła za nią. Znalazły się w nowoczesnym salonie urządzonym w mocno eklektycznym, aczkolwiek sympatycznym stylu. Każda ruszyła do swojego apartamentu.

Następny ranek był zimny i dżdżysty, podobnie jak poprzedni dzień. Róża przebudziła się o czwartej. Słyszała krople deszczu uderzające w okno i dziwne stukanie pod łóżkiem. Myszy zwykle zachowywały się ciszej. Miała nadzieję, że nie zalęgły się szczury. Sąsiedztwo okolicznych rozlatujących się budynków gwarantowało prędzej czy później czworonożne towarzystwo. Jednakże „stuk, stuk” rozlegało się jakoś nieregularnie i regularnie, na zmianę, jakby stukające „coś” nie mogło się zdecydować. Róża była rozespana, wszelako stukotanie wydało jej się nad wyraz dziwne i bardziej przypominało alfabet Morse’a niż drapanie szczura. Westchnęła i zwiesiła głowę z łóżka. Nic nie zauważyła. Zatem podciągnęła się mocniej i zanurkowała niemal pod łóżko. Kiedy się zorientowała, że w ciemności oczy stworzenia raczej same się nie zaświecą, sięgnęła pod poduszkę, wyjęła latarkę i niespodziewanie zaświeciła.
W strumieniu światła dojrzała małego człowieczka. Wyglądał jak zabawka. Zaskoczony zasłonił rękami oczy.
– O kurde! Krasnoludek! — wyrwało jej się głośno. Myślała, że mały człowieczek się przestraszy, lecz ten stał spokojnie i przyglądał się jej. Wreszcie przekrzywił głowę na bok, zmrużył oczy i podobnym tonem jak ona powiedział:
– O kurde, czarownica!
Róża jednym skokiem znalazła się na podłodze i ułożyła na boku. Przyjrzała się małemu człowieczkowi z niższej perspektywy i puszczając mu oko, wcisnęła klawisz elektronicznej niani umocowanej przy szafce nocnej:
– Weronika, wstawaj, kurduple się zalęgły! – zawołała.
Z głośnika najpierw usłyszała mocne pierdnięcie, potem jakiś jęk. Po chwili chrapanie. Z zadowoleniem pomyślała, że te kilkaset lat jednak coś znaczy. Weronika spała. Może i lepiej. Róża z krasnoludka nie spuszczała oka. Mały człowieczek zachowywał się podobnie. Gapił się na Różę. Miał bezczelny wzrok i arogancki uśmiech, pod którym kołtuniła się biała broda. Powoli kiwał głową.
– Ech, kobiety! Nieważne, jaka rasa, wszystkie jesteście jednakowe. Liczy się tylko okazały samiec.
– A co ty o nas wiesz? — w tym momencie Róża zastanowiła się, od kiedy krasnoludek urzęduje pod jej łóżkiem i ile o nich zdążył usłyszeć.
– Och! Widzę, że się budzisz. Zaczynasz myśleć.
Róża nie była obrażalska, poza tym krasnoludek wydał jej się osobnikiem chyba jeszcze starszym od niej. Uznała, że nie należy traktować go lekceważąco. Od dawna ich nie widziała, a od tego biła moc i to Róży zaimponowało. Poza tym był jakby trochę znajomy. Czyżby był krewnym, a może potomkiem Dostojnego Abelarda? Ach, co to były za czasy. .
– No dobrze, zacznijmy od początku. Jestem Róża Chwaliszewska, bardzo mi miło pana poznać.
Leżąc na boku w biało czerwonej koszuli nocnej z grubego polaru, próbowała przybrać godną postawę.
– Mnie również jest niezmiernie miło, nazywam się Bolo Dostojny. To przyjemność poznać panią, pani Różo. – Czyli jednak potomek sławnego alchemika Abelarda, jej przyjaciela i mentora. Róża uniosła się na łokciu.
– Może łaskawie wyjdzie pan spod tego łóżka, wtedy będę mogła po ludzku usiąść.
Krasnoludek wyszedł sprężystym krokiem i skorzystał z podstawionej dłoni. Przeskoczył na szafkę nocną. Teraz mieli oczy na tej samej wysokości. Róża zamyślona pokręciła głową.
– Nie miałam pojęcia, że jeszcze któregoś z was spotkam. Nawet cienia nadziei nie miałam. Myślałam, że wszyscy zginęliście w szesnastym wieku. – Patrzyła na niego z radością i podziwem. Miał niespełna piętnaście centymetrów wzrostu, czerwone spodnie zebrane w kostkach jak szarawary, złotą kamizelkę i śmieszną czapeczkę. Poza tym wyglądał dostojnie i nie było w nim nic śmiesznego. Poczuła, jak zalewa ją fala rozrzewnienia.
– Jak ja się cieszę, że cię widzę, Bolo! Stęskniłam się za wami. Jesteś taki podobny do Abelarda.
Bolo Dostojny usiadł na małej szkatułce z amorkiem i przez dłuższą chwilę patrzył na nią.
– Ty jesteś tą Różą?
Nagle Róża zawstydziła się swojego stroju, łóżka i w ogóle okoliczności. Pokiwała jednak głową i położyła palec na ustach, wskazując niewielki monitorek. Następnie wyciągnęła rękę i wyłączyła urządzenie. Weronika może i spała, ale nie musiała wszystkiego o niej wiedzieć. Kilka tajemnic udało jej się jeszcze zachować. Bolo skinął głową.
– Jestem tutaj, ponieważ usłyszałem wczoraj, że macie problem i ten problem pracuje w telewizji.
Róża zrobiła nieco większe oczy, po chwili jednak przytaknęła.
– Wywiad nadal macie dobry.
– E tam! — prychnął — sam wszystko słyszałem. Trochę bezczelna ta Paczulska.
Wstał, poprawił kamizelkę, obszedł wokół puzderko i pogłaskał po głowie alabastrowego amorka doklejonego do pokrywki.
– Ale wiesz, Różo, właściwe to jej się nie dziwię. Żyć ponad tysiąc lat może być dla niektórych marzeniem.
– A dla innych przekleństwem. W takim ciele? – Róża uśmiechnęła się ze złośliwą nadzieją. – Masz jakiś pomysł?
– Pewnie. Nie lubię szantażystów. Poza tym to głębsza sprawa i postanowiliśmy się wmieszać. Kiwnął znacząco głową w bok.
Róża posłusznie pochyliła się w jego kierunku, nadstawiając ucho. Kiedy się wyprostowała, musiała się uśmiechnąć. Alchemiczne mądrości Bola zachwyciły ją wyrachowaniem i rozwydrzoną złośliwością. Była, bądź co bądź, biochemiczką i potrafiła je docenić. Poza tym od stu lat zmagała się z problemem eliksiru. Weronika wierzyła w jatrochemię i stare przepisy, ona liczyła na własną kreatywność i wiedzę biochemika. Weronika zarzucała jej lekkomyślność. Teraz otwierała się przed nią szansa, by zakończyć długie poszukiwania. Miała ochotę Bola uściskać. Wiedziała, że zjawił się tutaj tylko ze względu na jej starą przyjaźń z Nieśmiertelnym Abelardem.
– Sądzisz? – Rozsiadła się wygodnie w dużym fotelu, który stał w pobliżu łóżka i podrapała po głowie. – To by mogło się udać. Nigdy nie próbowałam mieszać octanu ołowiu i cynobru. Zbyt byłam zajęta współczesną biochemią. Poza tym specjalnie przyjechałyśmy tutaj, na zimną północ. Widzisz Bolo, częściowo chodziło o to, żeby zresetować mózgi po nieudanych eksperymentach, trochę dlatego, że tutaj, na północy, ludzie wolniej się starzeją. Ale faktycznym powodem był przeciek z Watykanu. Podobno gdzieś tutaj, w Krakowie, znajduje się dzieło Strutiusa z dziedziny jatrochemii. Weronika ma jakiś pomysł. Na razie nie puszcza farby, tylko włóczy się po cmentarzu i śledzi meneli. Odkryła nawet jego grobowiec.
Bolo stał na szafce nocnej i się jej przyglądał. Milczał. Róża milczała również. Wreszcie, po bardzo długiej chwili, powiedział z największą powagą.
– Niestety, nie mogę wam nic więcej powiedzieć. Jedynie to, że powinniście wrócić na Kretę. Mam przeczucie, że nowa receptura zaskoczy, bo to tylko sugestia naszego alchemika, poza tym sądzę, że wydarzy się coś dobrego – co powiedziawszy zniknął.

Ranek był fatalny. Zaraz gdy wstała, Róża odkryła w pracowni ślady delikatnego przeszukania. Weszła tam, by sprzątnąć karty, o których wczoraj zapomniała. Zamiast tego znalazła niewypaloną do końca świeczkę i ledwie wyczuwalną pozostałość magii. Doskonale potrafiła rozpoznać, że nie była to magia ani jej, ani Weroniki. Nie był to również ślad krasnoludkowych czarów. Gabinet wróżb penetrowała osoba o sporych możliwościach i dużej wiedzy. Kto wie, czy nie na poziomie najwyższym. Wskazywały na to siła śladu i jego zabarwienie. Jeśli Weronika potwierdzi jej wnioski, to mają przechlapane.
Po paru minutach stały obydwie w progu i obserwowały pokój.
– Przesrane – Weronika wyraźnie nie miała wątpliwości.
Róża wzięła kuzynkę pod rękę i skierowała do prywatnych apartamentów. Usiadły w salonie i zatopiły się w ponurym milczeniu. Wreszcie Róża nie wytrzymała.
– Willa Afrodyty – powiedziała półgłosem. Postanowiła na razie nie wspominać co powiedział jej Bolo, nie to że chciała sobie przypisać zasługę, gdy się uda, ale bała się że zapeszy – dawno tam nie byłyśmy, a warto popracować, może w końcu nam wyjdzie.
Weronika patrzyła na nią, nic nie mówiąc. Wstała, postawiła wodę na kawę i oparła się chudym tyłkiem o kuchenną wyspę. Szlafrok jej się rozchylił, ukazując flanelową koszulę w różyczki.
– Może dałoby radę również coś zarobić, przynajmniej na tych specyfikach, które mamy gotowe, bo niestety, kochana, ten pobyt będzie nas dużo kosztował.
– No, tak, bo cóż my tam jeszcze mamy: ten twój preparat na łysienie, parę środków poronnych i coś na katar – Róża zmarkotniała.
– Sama doskonale wiesz, że to nie jest byle „coś”. Katar przechodzi w ciągu paru minut i na zawsze, niezależnie od tego, czy jest alergiczny, czy wirusowy.
– Wiesz, Werka, tak sobie myślę, skoro twój preparat na łysienie rzeczywiście działa, i to w stu procentach, to świństwo na katar się sprawdza, nie mówiąc o drobniejszych remediach, to dlaczego my mamy problemy z pieniędzmi? Dlaczego, do cholery, nie leżymy na kasie?
– Promocja, dystrybucja, konkurencja. – Weronika wyliczała na palcach – Konkurencja. Ostatnio wszystko wykupił jeden klient. Pogrzebałam w sieci, a wiesz, że w tym dobra jestem. To był koncern farmaceutyczny. I wiem, bo też sprawdziłam, że tego nie sprzedają. Udupili nas i tyle. Skutecznie, moja droga, rozchodzi się tylko to, co sprzedamy po cichu.
Róża wsparła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy. Miały być młode, piękne i tarzać się w złocie. A tu wszystko rozbijało się o pieniądze. Przypadkiem otwarła się przed nimi możliwość przedłużania życia o całe setki lat. No dobrze, wynegocjowały pewne warunki u Kostuchy. Umowa była pokrętna, niejasna i cała tajemnica ich długowieczności organicznie wiązała się ze złotem. Długo trwało, zanim się zorientowały, że wraz z wyborem obydwu kuszących opcji — długowieczności i młodości — zasoby złota w tajemniczy sposób topniały. Śmierć je oszukała, a raczej przemyciła niepisaną formułę, która powodowała znikanie złotego kruszcu tym szybciej, im młodsze się stawały. Sprawdzały, liczyły, zamykały i znakowały sztabki. W momencie kiedy któraś z nich rzucała formułę odmładzającą, złoto znikało; kiedy godziły się na długie życie, jednakże w naturalnym dla nich ciele staruchy, znikało nieporównywalnie wolniej. Przyjęły do wiadomości. Stwierdziły, że wolą żyć prawie nieskończenie długo w czerstwym jeszcze ciele staruchy niż młodo i pięknie, ale krótko. Ze Śmiercią się nie dyskutuje. Kiedy jednak odkryły jej nieuczciwość, zaczęły przeprowadzać swoje własne eksperymenty. Studiowały alchemię, jatrochemię, a kiedy nastał odpowiedni wiek, Róża zrobiła doktorat z biochemii. Ich stosunek do układu ze Śmiercią się zmienił. Mało tego, Róża była pewna, że w sprzyjających okolicznościach próbowałaby się ze Śmiercią nawet targować. Nienawidziła nieuczciwości. W tej chwili jednak pomyślała, że szkoda czasu na deliberacje i trzeba korzystać z tego, co się ma. Ale spokojna nie była. Przeciwnie, chciała coś robić, komuś dokopać. Jednym słowem, była sfrustrowana.
– Jeśli nie znajdziemy alternatywnego źródła euro albo nie usprawnimy zbytu, to długo nie pociągniemy. Ja przynajmniej mam dość tego ciała, starości i nędzy. Chcę być młoda i bogata. A na takie ekstrawagancje złota wystarczy nam najwyżej na pół wieku.
– Na mniej. Góra dycha. Policzyłam – powiedziała Weronika, ale wyraźnie myślała o czymś innym.
Róża widziała po jej zachowaniu, że niczego z niej już nie wyciągnie, że Weronika powie jej dopiero, gdy sama uzna to za stosowne.
– Rozum nam wtedy odebrało! – Róża zerwała się ze złością z fotela, otwarła lodówkę i wyjęła półlitrową butelkę czystej wódki. — Dlaczego nie chciałyśmy również żyć wiecznie? Dlaczego żadna z nas nie wpadła na cudowne i uzasadnione pytanie, jak to, kurwa, długo potrwa? – Rozlała do literatek i podając nalaną szklaneczkę Weronice, stuknęła w nią swoją. Brzęk napełnianego szkła rozległ się z radosną nadzieją i dodał Róży wigoru. — Mimo wszystko chciałabym ją spotkać. Powiedziałabym, co o niej myślę.
– Ja bym tam nie chciała i tobie też nie radzę. Śmierć to Śmierć. Jest starą oszustką, cwańszą od nas. – Weronika wypiła wódkę jednym łykiem i wytarła usta rękawem brązowego szlafroka. – Nalej jeszcze, chyba się upiję.
Róża nalała. Sobie również. Wypiła drugą literatkę i głośno, z rezygnacją westchnęła.
– No dobrze, jak już, to już – pomyślała, że czas na szczerość. – Bolo! Bolo Dostojny! Jesteś tutaj? – Nie do końca pewna, czy dobrze zrobiła, rozglądała się po salonie.
Na pytające spojrzenie Weroniki skinęła uspokajająco dłonią. Kiedy minęło kilka minut i nic się nie działo, otwarła drzwi do swojej sypialni. Była przekonana, że zwykłe drzwi stanowiły zbyt małą przeszkodę dla sprytnego krasnoludka, ale tak naprawdę do tej pory nie miała pojęcia, w jaki sposób krasnoludki pojawiają się i znikają. Podejrzewała je o umiejętność teleportacji. Przemieszczały się zawsze w ukryciu, a ona szanowała ich tajemnice. Teraz jednak ich ogólna sytuacja się zmieniła.
Bolo pojawił niespodzianie się na środku pokoju. Tym razem miał czerwoną kamizelkę i złote szarawary, a na głowie szpiczastą czapeczkę z długim chwostem. Spojrzał na nie z adekwatną do swego nazwiska powagą i znacząco pokiwał głową.
– No, moje panie, skoro po drugiej lampce widzicie krasnoludki, to znaczy, że źle z wami.
Pozwolił się Róży podsadzić i umieścić na kawowym stoliku między fotelami.
Weronika otworzyła usta i zamrugała dwa razy. Sięgnęła ręką za siebie, wzięła butelkę, nalała sobie i duszkiem wypiła. Potem polała Róży, jeszcze raz sobie, potrzęsła głową i jeszcze raz spojrzawszy na Bola, poczłapała do kredensu i wyjęła olejek migdałowy. Zdjęła zakrętkę i napełniła ją alkoholem. Dobrze słyszała, jak wieczorem Róża wołała coś o kurduplach, ale myślała, że kuzynka mówi przez sen. Weronika domyślała się, o co chodzi. Krasnoludki kiedyś, dawno temu, zdążyła poznać, ale prawdą było, że od kilku wieków ich nie widywała. Spotkanie jednego z nich przypomniało jej teraz, jaki świat jest naprawdę. Pierwsza dekada dwudziestego pierwszego wieku nie sprzyjała wierze w krasnoludki, czary i eliksiry. Prawdę mówiąc, niewiele już brakowało, by zaczęła wierzyć tylko w materialną otoczkę życia.
– Z nas się śmiejesz? – spojrzała spod nastroszonych brwi na małego człowieczka. – Ciekawe, co sam zobaczysz, Dostojny, kiedy tego spróbujesz. – Uśmiechnęła się ze szczerą radością. Podała prowizoryczny kieliszek Bolowi. Ten, niewiele się zastanawiając, powąchał i wypił.
– Migdały – skrzywił się. Potem rozejrzał się po stoliku i przysiadł na futerale od okularów. – No tak, o czym to ja mówiłem? A! Mnie również jest miło, ale chciałyście się miłe panie tylko ze mną napić, czy może coś was gnębi?
Róża parsknęła śmiechem i klasnęła.
– Patrzcie, ludzie, czy nas coś gnębi? Kochany! Mnie gnębi wszystko. – Dopiła, spojrzała na pustą literatkę i dodała ciszej – zaraz przestanie, lecz na razie jeszcze gnębi.

Weronika rozsiadła się i obserwowała scenę. Miała kilka pytań, mimo wszystko postanowiła poczekać. Róża i Dostojny rozmawiali o wzorach chemicznych. Po godzinnej dyskusji, którą toczyła dwójka zapaleńców zahaczając również o zioła, mikstury alchemiczne, proporcje i technologie produkcji, Weronika znudziła się. Miała ochotę pójść na cmentarz i odpocząć od naukowego żargonu. Gnębił ją chudzielec, którego Róża zamknęła w krypcie, poza tym skoro menel już ją otworzył, to sama chciała zajrzeć do środka. No i oczywiście gnębiło ją przeczucie.
Lubiła cmentarze. Tchnęły wiecznością i tylko tam potrafiła docenić ponad pół tysiąca lat własnego życia. Nawet najstarsze nagrobki były młodsze od niej. Nie mówiąc nic, wstała, ubrała się w swojej sypialni i ruszyła do drzwi. Róża zagrzebana w papierach nawet nie spojrzała na nią.
– Idę wypuścić menela. Mam nadzieję, że już skruszał, bo mimo wszystko nie wierzę, by coś tam znalazł w tej krypcie.
– O! – zainteresował się Bolo Dostojny. Jego głos miał intonację miększą niż przed godziną, jednak poza tym nic mu nie dolegało. Butelka stała pusta. Róża z wypiekami na twarzy notowała coś w dużym zeszycie.
Weronika spojrzała spod brwi na krasnoludka.
– Na cmentarz idę – wyjaśniła. – Róża zamknęła w grobowcu Strutiusa pewnego menela.
– A ciebie tam nie było? – Róża warknęła unosząc głowę znad stołu .
– Ponieważ zrobiła to wczoraj wieczorem, – kontynuowała Weronika – uważam, że czas na niego. Może skruszał.
Róża, nie przerywając pisania w kajecie, zachichotała pod nosem.
– Jak wołowinka.
Bolo poruszał głową od jednej do drugiej, przetarł ręką twarz i cały się wstrząsnął.
– Jesteście okropne.
– Tak, niewątpliwie. – Weronika mruknęła, otwierając drzwi do pokoju który miały na pokaz.. – Pogrzebię tam trochę, skoro już krypta jest otwarta. Jak wrócę, ustalimy, co z Paczulą – dodała.
– Może też do grobowca albo do jakiejś krypty? – zapytała Róża pod nosem.
– Wcześniej musiałybyśmy ją zabić.
– Jeśli wyjdzie mikstura, to wasze zmartwienia się skończą, nawet jeśli złamiecie układ – powiedział Bolo z powagą.
– Obyś miał rację.
Weronika wyszła, zastanawiając się, jak postąpi Śmierć, gdy sprzeniewierzą się układowi. Od ponad dwustu lat próbowały zrobić eliksir. Czy zareaguje dopiero wtedy, gdy go zrobią?
Po pół godzinie Weronika wróciła potargana, zdyszana i wściekła.
— Matko kochana, co się stało? — Róża zerwała się od stolika i lekko przytrzymała fotela.
— Grobowiec pusty, trumna opróżniona, widać wyraźnie, że zrobiono to w nocy, kilka kaganków i dwie świeczki, wypalone zresztą. Żadnego śladu po naszym kliencie, drzwi podparte z zewnątrz tak, jak je Róża zostawiła.
— Wyjeżdżacie natychmiast — powiedział z powagą Bolo i zniknął, tak po prostu.
– nie mamy za co! – jęknęła Róża.
Po chwili w miejscu, gdzie stał Bolo, pojawiła się koperta z dwoma biletami na samolot.

Słońce zbliżało się do horyzontu. Greckie kolumny kładły długie cienie, które wraz z nimi odbijały się w kryształowej wodzie niewielkiego basenu. Na podsuszonym trawniku złotym blaskiem połyskiwał miedziany samowar przerobiony na potrzeby nowoczesnej nauki. Unosił się nad nim mglisty delikatny opar. Wiekowe kuzynki ukryły się w cieniu wielkiej markizy.
Róża w wyciągniętej ręce trzymała królika i polewała go zawartością malutkiej filiżanki. Futro na króliku zmieniało się. Dokładnie tak, jakby proces wzrostu i starzenia się został odwrócony.
— Zostaw go już. Widzisz przecież, że działa — Weronika spojrzała wymownie na kupkę małych kości. — Chyba będziesz to musiała posprzątać.
Róża spojrzała za siebie. Gołe ciałka i inne efekty nieudanych eksperymentów ścieliły się gęstym trupem.
– Wiesz co, Weronka? Za dużo gadasz.
Weronika jednak przestała zwracać na nią uwagę i z głębokim namysłem stukała w klawiaturę laptopa. Róża również usiłowała się skoncentrować i przypomnieć sobie skład mieszanki, którą polewała królika. Poza tym inna rzecz nie dawała jej spokoju.
— Uhm. Ciekawe, jak to działa na umysł i pamięć — odległa myśl wykluwała się w niedostępnej jeszcze części mózgu. — Czy wszystko, co się w tym czasie zapamiętało i czego się nauczyło, znika? Doświadczenie, rozum, nasza wiedza i mądrość? — Widok zmieniającego się futerka na starym króliku dręczył ją. — Można by sprawdzić na Paczuli — dodała z namysłem, jednak Weronika nadal skupiona była na pracy i wcale jej nie słuchała.
Róża, zostawiona sama sobie, dłużej nie potrafiła się opierać pokusie. Z zaciekawieniem wsadziła do filiżanki czubek palca i przejechała nim po wierzchu dłoni. Gdy nie zauważyła niepokojących objawów, nie poczuła bólu ani oparzenia, zamoczyła palec jeszcze raz i delikatnie rozsmarowała miksturę na pomarszczonym grzbiecie dłoni.
— No — zachichotała pod nosem Weronika, wpatrując się w monitor. Pomysł sprawdzenia eliksiru na celebrytce spodobał jej się, zobaczyła bowiem Paczulę na malowniczej kupce trupków — Symulacja efektów mówi, że niby można, ale nie tak do końca.
Oderwała wzrok od monitora i w zamyśleniu zapatrzyła na wyjątkowo dorodne drzewa. W przeciwieństwie do Róży, zawsze po sobie sprzątała, a najlepszym sposobem było zakopanie eksperymentalnego obiektu pod drzewem. Dlatego cedry, limby i sykomory, wdzięczne za dodatkowy nawóz, rosły wielkie i dorodne. Weronika dumnym wzrokiem spojrzała na ogród. W pewnym momencie zahaczyła wzrokiem o basen.

— Róża, nie sądzisz, że ta woda jest jakaś dziwna? Spójrz na nią, ale tak naprawdę popatrz. — Jednocześnie przekrzywiła głowę raz w jedną stronę, raz w drugą i popatrywała na basen pod różnymi kątami. — Jest zbyt czysta, aż świeci. Nie wiesz, od kiedy tak jest?
— Chyba masz rację — Róża pochyliła się i spojrzała z kilku stron. — Tak, podejrzewam, że nie jest to kwestia oświetlenia, słońca i tak dalej. To inna czystość.
Kobiety patrzyły na siebie dość długo, nawet nie mrugając. Proces myślowy przebiegał nad wyraz intensywnie. Obydwie doskonale wiedziały, co w tej wodzie było. Róża starała się wysupłać z pamięci wszystkie receptury wlewanych do basenu i jej zdaniem nieudanych mikstur. Weronika próbowała oszacować ogólną ilość dodatków w litrach. Proceder, bądź co bądź, trwał nieprzerwanie przez dobrych sto lat. Ponadto działo się to prawie sześćdziesiąt lat temu. Cóż, widocznie produkt nie tracił na gwarancji. A może dopiero zyskał. Możliwe, że ten przestój nadał mu mocy. Spojrzała z rozrzewnieniem na drzewa.
– Szkoda, że nie możemy opatentować chociażby nawozu – powiedziała Weronika ni do siebie, ni do kuzynki.
Przeniosła spojrzenie na Różę, która głaskała się pieszczotliwie po własnej dłoni, następnie zadarła spódnicę i zaczęła głaskać się po pomarszczonej łydce.
– Rzeczywiście, ładnie urosły – Róża nie przestawała się głaskać. – Urodą faktycznie przewyższają nawet te dużo młodsze.
Weronika z zaciekawieniem patrzyła na Różę. Przeszło jej przez głowę, że kuzynka potrzebuje chyba mężczyzny.
– Wróćmy do rachunków i faktu, że młodzieńcze ciało, jakie każda z nas chciałaby zachować, wymaga kosztów i zachodu. Policzyłam tym razem bardzo dokładnie, zresztą już ci mówiłam: jeśli nie zaczniemy zarabiać, to złota wystarczy nam na pół wieku, gdybyśmy chciały mieć po czterdzieści lat. Ale i tak musiałybyśmy żyć oszczędnie. Jeśli miałybyśmy po trzydzieści, to na jeszcze krócej, ledwo na dekadę.
– A w ciele staruchy? – zapytała Róża, z godnością cesarzowej upijając ostrożnie mały łyk z porcelanowej filiżanki.
Weronika zajrzała do laptopa.
– Wtedy pożyłybyśmy nawet dwieście, a dokładnie dwieście trzydzieści pięć, biorąc pod uwagę, że nie będzie podwyżek, złoto utrzyma kurs, będziemy nadal kradły prąd, sprzedawały balsam do włosów i mieszkały w norze blisko cmentarza, licząc na cud, że odkryjemy dzieło Strusia i będziemy potrafiły je wykorzystać – spojrzała na dziwnie uśmiechającą się Różę. – Ja już tak nie chcę. Znudziło mi się. Chcę być młoda, czterdziestka w zupełności mi wystarczy, no, mogłabym mieć nawet czterdzieści pięć, ale ani roku więcej. I nie chcę ukrywać się z tym, co lubię i co mi się podoba. Chcę się ładnie ubierać i godnie mieszkać nie tylko w ukryciu.
– Uhm. To podobnie jak ja, wiesz? – powiedziała Róża z sarkazmem – Tak. Tym bardziej, że właśnie ostatnio miałam zamiar sobie kupić pelerynę z jedwabnej tafty. Za cholerę nie pasuje stuletniej babie. Wyobraź sobie —Róża rozmarzyła się, a jej oczy patrzyły w inny czas i inne miejsce — widziałam taką na Festiwalu Tarota w Warszawie. Ty wtedy bodajże polowałaś na jakiegoś niemartwego. W każdym razie była piękna. Miała ją na sobie Kapłanka. Tak, pamiętam te dwie prowadzące imprezę, tak na marginesie — im też wypadałoby się bliżej przyjrzeć, jedna astrolożka, druga tarocistka. Też trącą magią. Mniejsza z tym. Zrobiły kapitalna imprezę. Wszystkie karty tarota upostaciowiły. Był Głupiec, który wyglądał jak Stańczyk Matejki, Cesarz do złudzenia przedstawiający Marlona z Kleopatry, cudowna Cesarzowa w ciąży, pełna majestatu. Ale mnie z tego wszystkiego najbardziej podobała się peleryna Kapłanki. Taki blady błękit przechodzący w świetlistą szarość. Cud — Róża wstała i z wdziękiem sięgnęła po lusterko z małej szufladki przenośnego stolika. Zamoczyła palec w filiżance i posmarowała pod okiem.
— Ciekawe, jak wyglądała Śmierć — zagadnęła od niechcenia Weronika, nie spuszczając z Róży oka. Zdawała sobie sprawę, że na jej ustach zakwitł złośliwy uśmiech — też ci się tak podobała?
Róża wzdrygnęła się.
— Cholera — rzuciła na Weronikę niespokojne spojrzenie. — Też miała pelerynę. Nawet podobną. Tak dokładnie to jej się nie przyglądałam.
— Franca jedna. Jakbym ją teraz dorwała, to bym jej nadarła kudeł.
— Ha, ha, ale śmieszne — powiedziała Róża, ze wzgardą wydymając usta.
Wernika zarechotała chrapliwym śmiechem staruchy, zaraz jednak zreflektowała się i umilkła. Wstała i podeszła do Róży.
— Uśmiechnij się — powiedziała, przyglądając się jej dokładnie. Róża spojrzała na nią i delikatnie się uśmiechnęła. Uniosła lusterko i ostentacyjnie przejrzała się jeszcze raz. Wyglądała na zadbaną pięćdziesiątkę. Weronika uniosła jej spódnicę i obejrzała nogi. Potem dotknęła obwisłego przedtem podbródka.
— Dawaj! — wyciągnęła rękę po filiżankę.
— Spokojnie. Jak szlag mnie trafi, przynajmniej mnie pochowasz, najpierw ja zamiast królika. – Głos kuzynki brzęczał nadzieją, radością i wielkimi pieniędzmi.
Weronika wręcz fizycznie czuła zapach sukcesu.
— Boże drogi, po tylu latach! Róża, kochanie ty moje, udało nam się — Weronika miała zamiar rzucić się na kuzynkę, by ją uściskać, jednak Róża stanowczym gestem ją usadziła.
— Mnie się udało! Poza tym dam ci spróbować, jak przeżyję do jutra.
Obcy szelest od strony ogrodu zwrócił uwagę Weroniki. Róża też to usłyszała, bo zaniepokojone obydwie obejrzały się.
Tuż przed basenem stała postać w błękitno-szarej pelerynie jaśniejącej w promieniach zachodzącego słońca. Kaptur skrywał twarz. Róża zupełnie bezwiednie odłożyła na bok filiżankę i przyglądając się łysej czaszce wyglądającej spod kaptura, uznała, że śni.
— To nie jest prawda? — zapytała szeptem.
Wernika zbladła i rozejrzała się z rozpaczą w oczach, jakby spodziewała się w najbliższym otoczeniu znaleźć ratunek. Jednakże wszystko wyglądało jak przedtem. Tylko stojąca nad basenem Śmierć nie chciała zniknąć.
— Czemu? — zapytała piskliwym głosem, przełykając ślinę. — Dlaczego teraz? Jesteśmy na najlepszej drodze do wiekopomnego odkrycia! — już w momencie gdy Weronika to mówiła, wiedziała, że popełniła błąd.
— Ona ma rację — dodała Róża — idź sobie jeszcze. Idź z łaski swojej — głos Róży zmiękł, i Weronika też zrozumiała, że żadne „A kysz!” nie pomoże i chyba nie czas na przygaduszki, że muszą być co najmniej uprzejme.
Tymczasem postać w pelerynie, kompletnie niewzruszone, odsłoniła połę błękitnej materii, ukazała gołe żebra i wyjęła spod chudej pachy niewielki nowoczesny tablet. Weronika pod warstwą strachu pomyślała, że bardzo jej kogoś przypomina Zarówno jeśli chodzi o sposób w jaki trzymała tablet, jak coś znajomego było również w ruchu, geście. Gapiła się na kostuchę, jakby nie dostrzegała gołych żeber i braku ciała. W jej wyobraźni ukazała się żywa osoba, i to nie jedna, zmieniajaca się ale konkretna i namacalna. Nagle menel kręcący się przy grobowcu Strutiusa, ślady magii w gabinecie, prowokujący szantaż, który sprowadził je z powrotem na Kretę i zmusił do badań nad eliksirem stały się zrozumiałe i spójne. Wszystko to trąciło jedną wielką manipulacją, by zmusić je do złamania warunków cyrografu i zerwania umowy. I mimo że same badania nie były jawnym pogwałceniem umowy ze Śmiercią, dawały jej pretekst do ukrócenia ich knowań. Wszystko to zrozumiawszy, Weronika postanowiła rżnąc idiotkę.
— Ty, Róża — powiedziała niedbałym szeptem — ona nie ma kosy, może żarty sobie robi, może chce renegocjować.
— Wszystko słyszę, to nie są żarty. A poza tym — wskazała na filiżankę i samowar — to jest zagranie poniżej pasa. Podobnie u mnie, kosa się przeżyła, relikt przeszłości — zachichotała Śmierć — postęp, moje panie, postęp. A teraz idziecie ze mną. Wstukała coś na dziesięciocalowym tablecie Sony i kiwnęła głową w stronę przerażonych kobiet.
Czas jakby się zatrzymał. Ponad tysiąc lat okazało się nagle zbyt krótkie. Poza tym właśnie osiągnęły upragniony sukces. Wykrzywiona strachem twarz Weroniki postarzała się jeszcze bardziej, ciało zwiotczało, a ona sama padła na kolana. Z ust wydostał się jękliwy bełkot, z trudem precyzowała słowa:
— Nie wygłupiaj się, to nieludzkie i niehonorowe. Zawarłaś z nami układ. Nie sprzeniewierzyłyśmy się w żadnym punkcie — Weronika, jęcząc, czołgała się w kierunku stojącej w milczeniu Śmierci. Coś sprawiło, że na bezwargich ustach Kostuchy można było domyślić się lekceważącego uśmieszku.
– Nikogo nie pytam o zdanie. Według mnie zasłużyłyście sobie i to wystarczy — powiedziała, nie starając się nawet ukryć złości.
Róża patrzyła ze zgrozą. Widok klęczącej i niemal czołgającej się w strachu Weroniki wywoływał mdłości. Jak urzeczona nierealnością sceny, a jednocześnie zdesperowana pomyślała, że przynajmniej zniszczy wrednej babie pelerynę. Pomna efektów, wzięła do rąk amforę z wczorajszym nieudanym eliksirem i ruszyła z nią w kierunku nieproszonego gościa. Obserwowała swoje ruchy jak na filmie, jakby zamiast niej poruszała się inna, obca osoba. Niechcący ulało jej się trochę zawartości naczynia na trawnik. Kątem oka zauważyła, że trawa w tym miejscu zrobiła się natychmiast młoda, prawie wschodząca. Róża wiedziała, że produkt był zbyt mocny i nie dało się go rozcieńczać. Nie było jednak czasu przyglądać się zjawisku. Nie potrafiła ginąć jak baranek godzący się na rzeź. Spojrzała na kuzynkę.
Weronika była niemal przy samych kolanach pogardliwie uśmiechniętej Kostuchy. Róża z obrzydzeniem spojrzała na gołe piszczele i w obawie, że kuzynka za chwilę zacznie je całować, postąpiła ostatni krok. W tym momencie Weronika z absolutnym zdecydowaniem i pewnością tego, co robi, uniosła się i z całej siły pchnęła szkielet. Błękitno-szara peleryna załopotała w powietrzu. Rozległ się stukot gołych kości. Róża zamachnęła się amforą. Usłyszała trzask rozbitego na twardej czaszce naczynia. Woda w basenie zaszumiała, zafalowała i wytrysnęła na brzeg. Kobiety odskoczyły jak oparzone.
Kiedy srebrzyste krople opadły, a kręgi w akwenie się uspokoiły, podeszły o krok bliżej. Pochyliły się i patrzyły pilnie w powierzchnię. Najpierw wypłynęła peleryna. Parę minut później ujrzały wynurzający się szkielet. Czaszka, jako cięższa, pływała głębiej. Kończyny jeszcze drgały, próbowały machać i dawać rozpaczliwe znaki. Wydawało się, że kościotrup jaśniał, zmieniał formę, przez ułamek sekundy Weronika odniosła wrażenie, że patrzy na Paczulę, potem zamajaczyła w wodzie czapeczka menela, na koniec miraż zniknął i ukazał się szkielet, który robił się coraz cieńszy i bardziej przejrzysty. Po paru minutach ustały bezładne ruchy. Ostatnie kości się rozpuściły i trup Śmierci zniknął. Woda zafalowała, bryza odświeżyła powietrze. Róża wzdrygnęła się z obrzydzeniem.
— Rrrozpuściła się — wyjąkała Weronika i bezsilnie klapnęła na tyłek. Cała się trzęsła, a zęby jej dzwoniły tak, że było słychać z daleka. — Rozpuściła się. Tak po prostu — spojrzała na Różę i straciła przytomność.
Róża ostrożnie podniosła z trawnika filiżankę, której zawartość jakimś cudem ocalała, i z przesadną precyzją odstawiła na kawowy stolik.
— Teraz mogę się napić — zamruczała z zadowoleniem i ulgą. Jednak upiła tylko mały łyk. Spojrzała na leżącą na trawie Weronikę. Postanowiła jej dać jeszcze chwilę, a sama wzięła długą tyczkę, która stała pod drzewem niedaleko basenu, i wyłowiła nią pelerynę. Nie dotykała jej, postanawiając owo cudo niezwłocznie i dokładnie wyprać. Musi ją mieć. Wyglądała dokładnie jak płaszcz Kapłanki.

Weronika odzyskała przytomność. Czuła się dziwnie. Powiodła oczyma wokół siebie. Róża rozwieszała na sznurze szary płaszcz. Mienił się tęczą w czerwieni zachodu. Słońce ostatnim skrawkiem zapadało za horyzont. Wiaterek powiewał.
— Sądzisz, że cyrograf będzie nadal obowiązywał? — Róża, patrzyła na nią z niepewnym uśmiechem. Weronika z przyjemnością zauważyła, że kuzynka miała lśniące zdrowe włosy i gładką twarz, zbliżała się do czterdziestki.
—zrobiłyśmy to? — zapytała się Róża.
Weronika spojrzała na nią, nie do końca łapiąc sens pytania. Nagle przypomniało jej się, co właśnie nastąpiło.
– Zabiłyśmy Śmierć! — Weronika poczuła zimny pot, ale nie było czasu mdleć. — Zostaw tę szmatę! – oparła się na łokciach – i szukaj butelek. Mamy życie wieczne w tym basenie. Nie wspominam już nawet o samowarze. Wiesz, jak wyglądasz? Odpowiednio dawkując, obskoczymy zarówno odchudzanie, jak i wieczną młodość. Zdajesz sobie sprawę, ile za to zapłacą? – Nagle musiała się upewnić – Róża, czy ty widziałaś to, co ja, w basenie? Powiedz dokładnie, co widziałaś.
Róża wgapiła się w nią otwierając usta.
– To była Paczula? I menel? To ona opróżniła grobowiec?
– A także grzebała w gabinecie. Przez cały czas prowokowała, żebyśmy się wyłamały.
– Wyłamałyśmy się! – Róża usiadła na trawie i zaczęła się śmiać. Wyglądała już na trzydzieści lat i Weronika postanowiła pić eliksir z większą ostrożnością.
– Powinnyśmy formułę dopracować i zapisać.
– No i dogadać się z Bolem. – uśmiechnęła się Róża. Wyglądała pięknie. – Myślę, że będzie chciał mieć swój udział.
Weronika podeszła powoli do kawowego stolika.
– Podaj, kochana, ten samowar, mam nadzieję, że coś w nim zostało.

Dodaj komentarz