Za daleko

Sprawdziła broń i otworzyła drewnianą okiennicę. Pod trzcinową strzechą prześwitywał blady skrawek wschodniego nieba, pierwsza zapowiedź świtu. Natarczywy świergot ptaków, których nigdy nie udało jej się wyśledzić, został brutalnie przerwany przez klang samochodowego silnika, a poranną szarówkę przełamały światła reflektorów.

Wrzuciła do plecaka butelkę wody i kilka batonów, z firmowego opakowania wyłuskała pięć sztuk amunicji 30.06 i wsuwając je do specjalnej kieszonki w kamizelce, zamknęła za sobą drzwi. Ptaki ucichły już całkiem, a Jonathan Parks farmer i PH od siedmiu boleści zawrócił pod kuchnią i wysiadł z wysłużonej i poobijanej na kamieniach toyoty, zapracowany farmer w czapeczce z daszkiem, z gołymi stopami w zniszczonych mokasynach i w rozpiętej pod szyją kurtce. Nie lubił jej.
Od pierwszego momentu dostrzegła pogardę. Miała niski głos i wymawiane z męska imię Alex. Nie on jeden nie rozpoznał jej płci przez telefon. Po trzech dniach wspólnego podchodzenia, była pewna, że gdyby wiedział, że będzie polować z kobietą, wymyśliłby cokolwiek, byle tylko się wykręcić. Podejrzewała, że Jonathan Parks nie lubił myśliwych w ogóle, nie tylko kobiet, co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało mu, by zarobione na nich pieniądze odkładać na emeryturę.

Przesunął po niej spojrzeniem i nie wyjmując rąk z kieszeni powiedział.
– Jest małe stado oryksów. Siedem sztuk.
– Dzień dobry – rzuciła w przestrzeń nie czekając na odpowiedź.
– Uhm – mruknął niewyraźnie. – Przeważnie są krowy, powinien być jeden, albo dwa byki. Radziłbym jednak krowę.
– Gdzie? – zapytała. Poprzednim razem krążył w kółko licząc na to, że ją zmęczy, a ona się nie zorientuje.
– Dwie godziny – powiedział wskakując za kierownicę i ponaglił ją ruchem głowy.
Był precyzyjny. Zatrzymali się po ósmej.
– Tam – pokazał ruchem głowy pięć obłych pagórków pokrytych głazami i podeschniętą kolczastą roślinnością. – Po godzinie powinniśmy dojść do kotliny. Weź tylko broń – powiedział ładując i zabezpieczając czeską cezetkę.
Wypił resztkę wody odrzucając butelkę pod fotel, zatrzasnął drzwi i ruszył nie oglądając się.
Temperatura rosła, w południe przekroczy czterdzieści stopni. Alex zostawiła w samochodzie lekką wiatrówkę, założyła mały plecak z butelką wody, czterema batonami, chustką i nożem. Nauczyła się, że może minąć kilkanaście godzin zanim dostanie coś do jedzenia.

Szli szybko przez skąpą żółtą trawę, a łupek i czerwona ziemia przesypywały się pod stopami jak piasek na plaży. Parks podchodził pierwszy. Po pierwszym kilometrze pokazał dłonią, że dalej sam pójdzie i sprawdzi.
Została. Podniosła lornetkę. Na kamieniu stała słupkiem surykatka z wyłupiastymi oczami, na widok Parksa uciekła zadzierając ogon. Aleks uśmiechnęła się z pogardą. Marne szanse, że coś znajdą i podejdą nie przy takim hałasie. Ruszyła po cichu. Postanowiła, że jeśli tylko zobaczy oryksa nie będzie pytać o zezwolenie. Miała licencję, podpisaną umowę i wpłaciła zaliczkę, a Parks trzeci dzień wlókł ją po buszu bez skutku. Och wiedziała, że robił to specjalnie. Z pewnością ucieszyłby się z pudła, za które będzie musiała zapłacić jak za pozyskaną zwierzynę.
Po trzech kilometrach zatrzymała się. Otaczały ich wzgórza, które stykały się podstawami. Wokół zoologiczna pustynia. Po godzinie mieli dojść do kotliny. Przeglądała stoki, przepatrywała roślinność sprawiającą wrażenie opuszczonego sadu i mimo że szata bladej zieleni była rzadka, dla ludzkich oczu stanowiła skuteczną zasłonę. Kiedy przyzwyczaiła wzrok, busz jakby się otwarł. Pomiędzy długimi czarnymi cieniami, dostrzegła dwie zebry. Z niewysokiej akacji z furkotem zerwała się chmara małych niebieskich ptaków, powietrze było przejrzyste, błękit nieba przymglony. Alex patrzyła zauroczona. Parks zauważył zebry, pokręcił głową. Myślał, że strzeli? W złości uniosła lornetkę, dostrzegła klipspringera. Ta mikroskopijna antylopa, która mogłaby schować się za zwykłym domowym kotem, przeważnie ją rozśmieszała, ale teraz Alex była zła. Testował ją. Obejrzała się nie kryjąc oburzenia. Mężczyzna puścił jej oko. To ją zbiło z tropu. Udała, że tego nie dostrzegła.

Zatrzymali się na skraju płaskiej powierzchni. Byli na miejscu. Równina spadała, jakby olbrzymia siekiera odrąbała od niej kawał łagodnego stoku. U spodu rozłożyła się długa na pół kilometra blado zielona polana otoczona skalistymi górkami niezbyt wysokimi, ale paskudnymi w podejściu. Na polanie sześć szarych antylop z czarnym skośnym pasem podkreślającym brzuch i czarną maską na pysku. Oryksy. W rannym świetle wyglądały jak białe. Cztery skubały trawę, dwa filowały na przeciwległych stronach kotlinki zadzierając głowy, przez co ich ponad metrowe rurowate rogi, proste jak u jednorożca szpiczaste i ostre, kładły się na grzbietach.
– Te co się pasą, to krowy – poinstruował ją Parks, tym razem poważnie bez cienia poprzedniego rozbawienia.
Sama widziała, że ich rogi są ustawione blisko siebie i niemal równoległe, nie musiał jej tłumaczyć podstawowych rzeczy. Postanowiła nie reagować. Na wschodnim krańcu kotlinki pod płaskim parasolem vachelli upatrzyła samotnego byka. Szpicami celował w niebo. Przez lornetkę widziała zarówno długie strąki akacji, jak to, że oręż byka układał się w wielkie V i wiedziała, że to Ten. Szturchnęła Parksa łokciem.
– Musimy zejść – powiedział półgłosem.
Spojrzała w dół i westchnęła. Karabin przełożyła na plecy i twarzą do stoku zaczęła opuszczać się w dolinę. Łapała się pnia rachitycznego drzewka i opuszczała nogi, potem szukała następnego drzewka i kawałka oparcia pod but. Spojrzała w bok. Parks schodził w podobny sposób. Zejście nie było szczególnie trudne, jednak z karabinem i czujnymi oryksami w dolinie, powolne. Wyczuwszy wygodniejsze oparcie, zatrzymała się, przerzuciła lornetkę na plecy i wyciągnęła zębami kolec z opuszka kciuka. Po dwu kwadransach stanęli na dole. Spojrzała na Parksa, nawet się nie spocił. Jej pot zalewał twarz.
Perspektywa się zmieniła. Mieli przed sobą trawę do ramion i niskie parasole drzew. Na szczęście zapamiętała vachellię, obok której stał byk, najwyższe drzewo w kotlince.

Sto osiemdziesiąt metrów. Mogłaby strzelać. Uniosła broń. Pod zwisającymi długimi strąkami nie było jej oryksa. Rozejrzała się. Stado zniknęło. Dostrzegła je dwieście metrów dalej na skraju doliny. Parks martwym wzrokiem patrzył na nie i milczał. Po dziesięciu minutach z hałasem ruszył z powrotem. Zaprotestowała.
– Zu wait , zu weit…– pokręcił głową. – Tam. Przejdziemy się. – Wskazał w przeciwną stronę. – Wydaje mi się, że tam jest przejście.
– Wydaje ci się? – warknęła. – Oryksy są i znikają. Okej, wystraszyliśmy je. Ale odnoszę wrażenie, że improwizujesz.
– W trawie trudno zobaczyć – powiedział niezrażony.
– Trudno też coś podejść, przy hałasie jaki robisz, uciekają nawet skorpiony.
Roześmiał się bezgłośnie. Po godzinie trafili na pięć blesboków, po dodatkowym kwadransie dostrzegła oryksy. Parks stąpał po suchych gałązkach. W końcu zatrzymał się, kryjąc za wałem kamieni. Naliczyła sześć sztuk. To było to samo stado.
– Gonimy je w kółko – skomentowała wycierając twarz podkoszulką.
Krowy żerowały, jeden byk na stojąc niewygodnie na zboczu, węszył. Pozostałe trzy metrów gapiły się w przestrzeń. Parks podniósł kciuk. Twarz miał czerwoną, a oczy błyszczące.
– Musimy je obejść – powiedział żwawo. Pierwszy raz dostrzegła u niego jakiś entuzjazm.
Ruszyli. Przedzierali się przez trawy, to tracąc antylopy, to odnajdując.
– Zu wait – powtarzał co chwilę. – Zu wait…
Wypiła wodę i zjadła dwa batony. Zerknęła z ukosa na mężczyznę. Podała mu snickersa. Wziął. Na jego koszulce rozlały się wielkie palmy pod pachami i na piersi. Czuła zapach jego potu. Zauważyła, że sama również jest spocona. Mało tego, doszła do wniosku, że to wcale nie musi być dobry samiec, strzeli pierwszego lepszego byka, ale nie spudłuje, nie zrobi mu tej przyjemności.
Nagle Parks zatrzymał się i stuknął ją palcem w plecy. W chaszczach kryła się krowa z mocno opuszczonym brzuchem i wgiętym grzbietem. Znowu ją testuje? Trzydzieści metrów, niemal wleźli na nią.
– „Zu wait”! – odparła głośno z ironią i spojrzała Parksowi prosto w oczy. Dostrzegła w nich rozbawienie.
W tym czasie cielna krowa odeszła i skryła się za skałami. I bardzo dobrze. Alex ruszyła pierwsza. Potem Parks ją wyprzedził. Po dwudziestu minutach mężczyzna wystawił ramię, blokując drogę. Na stromiźnie trzymetrowej termitiery usadowił się młody byczek. Stał na sztych. Parks pokiwał głową i oferował się jako podpórka. Byk był mały. Alex westchnęła. Oceniła odległość, sto metrów. Podniosła karabin świadomie zbyt wolno. Zwierzę odbiło się od termitiery i zniknęło w trawie. Stali bez słowa. Miała ochotę wracać.
Nie wiedziała co zwróciło nagle jej uwagę, czy był to nieostrożny trucht, czy chrzęst nadepniętej gałązki, dziś powiedziałaby, że ktoś ją zawołał. Odwróciła się.

Marzenie. Długie, rozwidlone rogi, ogon zakończony czarnym pędzlem jaśniał w południowym słońcu. Byk życia. Nozdrza oryksa drgały, oczy patrzyły wprost na nią. Widziała każdy włosek na beżowo popielatej sierści, lśniącą pręgę czarnego pasa, który przecinał brzuch jak strzała. Uderzył kopytem. Serce jej drgnęło. Uniosła broń i wycelowała na niską komorę. Trzymała go tak dobre dwie minuty.
Byk nie poruszył się.
Przełknęła ślinę. Po chwili opuściła karabin.
Zwierz odszedł w busz. Obejrzał się.
Jonathan Parks zdumiony przyglądał się jej.
– Co jest? Za daleko?
Spojrzała na niego beznamiętnie. Parks wybuchnął śmiechem. Zaryzykowała spojrzenie. W oczach mężczyzny nie było niechęci, nawet sarkazmu, zwykłe czyste rozbawienie.
– Masz jaja, facetowi bym przywalił.
Przygryzła wargę, w końcu uśmiechnęła się zmieszana i wzruszyła ramionami.

Dodaj komentarz